sobota, 2 grudnia 2017

Chapitre V - Eric Winstone

– Wybacz mi, ojcze, albowiem zgrzeszyłem. – wyszeptał ciężko Eric i bez większego zawahania się pociągnął za spust.
Pocisk przeleciał na tyle szybko, by nie być zauważonym przez ludzkie oko, jednak dla Erica obserwowanie trajektorii naboju wydawało się trwać wieczność. Pozostał w pozycji leżącej i przez lupę karabinu przypatrywał się wydarzeniom w budynku naprzeciwko.
Dziewczyna upadła. Nad nią klęczał tylko jeden chłopak, zalewając się łzami. Po chwili dołączyła do nich złotowłosa kobieta, którą Eric obserwował już od dwóch tygodni. Nie było wielkim trudem jej namierzyć. Po ustaleniu miejsca, w którym mieszka pozostało się odpowiednio przygotować, by wykonać Egzekucję. Nie był pewien czy dziewczyna, która przed chwilą padła od strzału jest wiedźmą. Równie dobrze, mógł przed chwilą zabić niewinną osobę. Zastanawiał się, od kiedy był zdolny podjąć takie ryzyko. Poczuł jednak dziwną wibrację, która sugerowała, że jednak zrobił dobrze. Nie miał pojęcia, skąd się to bierze w jego umyśle. Tak samo, jak ten nieznośny głos. Czasami miał wrażenie, że po prostu traci zmysły.
Przygryzł mocno wargę i wziął głęboki oddech. Namierzył na złotowłosą, ucałował krzyż wiszący na jego szyi i ponownie oddał strzał. Nabój tym razem zatrzymał się w połowie toru lotu i niezauważalnie spadł.
– Zaskoczony? – odezwał się zachrypły głos, na którego dźwięk Eric odskoczył od karabinu wystraszony. Gdy zobaczył znajomą, pomarszczoną twarz odetchnął z ulgą i oparł się o ścianę.
Staruszek odziany w sutannę podszedł do okna, pozwalając, by światło księżyca odsłoniło jego cherlawą posturę. Jego skóra wydawała się niemalże wysuszona, a duża ilość głębokich zmarszczek sprawiała wrażenie, że ów człowiek wyglądał, jakby przeżył ponad sto lat.
– Są cwane i szybko reagują. Jestem zdziwiony, że tylko odparły twój atak, a jeszcze nie namierzyły twojej obecności. Masz szczęście. – skomentował.
– Dziękuję za troskę, ojcze Nathanie. – odparł zgryźliwie, jednak starszy mężczyzna zignorował to. – Czekamy teraz na przyjazd policji?
– Nie. Nie przyjedzie. – ksiądz, widząc skonsternowany wyraz twarzy czarnoskórego, uśmiechnął się pobłażliwie. – One nie dadzą się złapać, rozumiesz? Nie przetrwałyby do dzisiaj, gdyby nie umiały się dobrze kryć. Ostatnią egzekucję, jaką udało nam się przeprowadzić była, cóż… w tę noc, kiedy zginęła twoja siostra. – dodał niepewnie, nie chcąc poruszać delikatnego tematu.
– Udajmy się zatem do bractwa. Wolałbym jak najszybciej odbyć swoją pokutę.
– Oczywiście. Jeżeli, zechcesz, dołącz do nas na wieczerzy. Zasłużyłeś też na małą ucztę. Dzisiejszy wieczór może być przełomem w Polowaniu. – staruszek podał Ericowi dłoń, pomagając mu wstać na nogi. Mężczyzna chwycił się Nathana, po czym powstał.
– Nie przybyłem, by świętować. Chcę pomścić tylko swoją siostrę. – wyznał czarnoskóry, strzepując kurz ze swoich spodni. Chwycił broń i wrzucił ją do czarnej torby sportowej, którą miał ze sobą. Zarzucił ją na ramię i chciał ominąć staruszka, jednak ten go zatrzymał, zasłaniając mu wyjście.
– Zemsta to niekoniecznie najlepsza z motywacji, synu. Pamiętaj, że to wszystko, co robimy, jest w imię naszego Pana. Nie chcę, byś popełnił głupoty, podchodząc do tego wszystkiego zbyt emocjonalnie. – wyjaśnił spokojnie ksiądz, patrząc prosto w oczy młodemu łowcy. – Nie potrzebujemy bezsensownego przelewu krwi.
Eric zaśmiał się gorzko i nie racząc swego towarzysza ani jednym słowem, wyminął go i szybkim krokiem opuścił pomieszczenie. Nathan podążył za nim. Gdy tylko wyszli z budynku, powrócili do rozmowy.
– Zależy mi też, żebyś nie rozdrapywał starych ran Ericu. Minęło pięć lat. Pogódź się z tym wszystkim. Nie przywrócisz jej do życia… – mówił zadyszany staruszek, starając się trzymać szybkie tempo, jakie nadawał Eric.
– Myślisz, że tego nie wiem? Co mi innego zostało? Te dziwki zabrały mi jedyną rodzinę, jaką miałem! – warknął w odpowiedzi, zwalniając nieco kroku.
– Wiedźmy spotka odpowiednia kara, ale osąd chyba nie należy do Ciebie. Jedyne, o co proszę, to tylko byś troszkę zmienił swoje nastawienie. Dla własnego dobra.
– Czyli mam je tak samo mordować, tylko przestać opłakiwać Lucy? – zapytał sarkastycznie. – Po co to właściwie robimy? Czemu mordujemy?
– Po to się urodziliśmy. Dźwigamy to ogromne brzemię, bo wybrał nas sam Stwórca. Jesteśmy tylko narzędziem w jego rękach, by wyplenić to plugastwo z powierzchni ziemi. Wiem, że jest Ci ciężko, synu, ale pamiętaj, że teraz nie jesteś sam. My też jesteśmy twoją rodziną. – Nathan położył nacisk na ostatnie zdanie. – Odłóż żal na bok. Nic nie zwróci nam Lucy. Szczerze powiedziawszy… sama wydała na siebie taki wyrok. Chyba nie było sekretem, że zadawała się z wiedźmami. To był jej wybór.
– Jak śmiesz?! – krzyknął Eric, zatrzymując się. Odwrócił się w stronę księdza. – Teraz mi mówisz, że Lucy sama chciała się zabić? Miała dobre serce i chciała im pomóc. Wierzyła, że nawet największego grzesznika da się naprowadzić na dobrą drogę. Choćby to była wiedźma! Zwracała się nie raz do bractwa o pomoc, a wy zmuszaliście ją do Polowania! Może i jesteśmy narzędziami do zabijania, ale ona była zwykłą niewinną nastolatką! – mężczyzna chwycił Nathana za materiał sutanny, szarpiąc go mocno. – To była moja siostra, skurwysynu! – krzyknął mu prosto w twarz, czując, jak jego twarz powoli robi się mokra od łez.
–Ericu… Uspokój się. – wyszeptał przestraszony starzec.
Mężczyzna puścił go, oddychając ciężko. Był cały spocony, a jego ciało przechodziły dreszcze. Pobladł na twarzy. Wyglądał, jakby zajęła go gorączka, a jego głowę przeszył nieznośny, przeszywający ból. Spojrzał niechętnie na Nathana, który poprawiał swoją sutannę.
Powinieneś wrócić do domu. Co ty wyprawiasz?!
– Przepraszam. – powiedział czarnoskóry, ignorując wewnętrzny głos. Otarł łzy i wziął głęboki wdech. – Chciałeś wiedzieć, jak tak szybko namierzyłem kryjówkę wiedźm? – zmienił szybko temat. – To właśnie zasługa Lucy. Znalazłem jej dziennik. Wspomniała w nim jedno nazwisko – Soleil. Przeszukałem wszystkie możliwe rejestry i spisy ludności. Jedyne co udało mi się wykopać to, że niejaka Rosalie Soleil uczęszcza do tutejszej szkoły muzycznej. Więc każdego dnia przychodziłem tam, aż w końcu ją znalazłem.
– Skąd miałeś pewność, że to ona? – zapytał skonfundowany Nathan.
– Po prostu… wiedziałem. Była inna. – stwierdził Eric, uspakajając swój przyśpieszony oddech. – Jutro wrócę do tego mieszkania, może coś znajdziemy.
– Myślę, że to nie ma sensu. Jestem prawie pewien, że dawno się stamtąd wyniosły i pozbyły jakichkolwiek dowodów. – odparł sceptycznie starzec.
– Warto spróbować. – wzruszył ramionami mężczyzna. – Teraz, jeśli pozwolisz, chcę się udać na pokutę. Porozmawiamy o dalszym procesie polowania jutro. – uciął temat, odchodząc.

***

Eric wszedł do pustego kościoła. Przyklęknął w pośpiechu, po czym minął rzędy pustych ławek i skierował się do zakrystii. Ojciec Nathan był już w środku. Nie spojrzawszy na niego, młody Winstone uklęknął przed lawaterzem i zaczął obmywać swoje dłonie. Przecierał je mocno i dokładnie, jakby jakaś uporczywa plama nie chciała zejść z jego ręki. Gdy skończył, rozpiął swoją czarną koszulę. Ściągnął ją z siebie, złożył ją w kostkę i odłożył na bok.
Ojciec Nathan podał mu jedwabny materiał, w którym znajdował się jakiś owinięty przedmiot. Eric przeżegnał się i sięgnął po zawiniątko. Położył je przed sobą i odkrył materiał powolnym, niemalże sakralnym ruchem. Jego oczom ukazał się stary, skórzany kańczug. Chwycił rękojeść bicza, a na jego czole pojawiły się krople potu. Zastygnął na moment, przejęty. Wziął głęboki wdech i zacisnął mocno pięść.
– Wybacz mi ojcze, albowiem zgrzeszyłem.

środa, 7 czerwca 2017

Chapitre IV – Rosalie Soleil

Wysoka dziewczyna przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze. Pedantycznie poprawiła po raz kolejny złociste loki, swobodnie opadające na jej ramiona. Ściągnęła z nosa okulary w grubej oprawce, za którymi chowała duże szmaragdowe oczy, po czym nałożyła ostrożnie soczewki. Pomrugała kilkakrotnie powiekami, czując, że obraz przed oczami zaczyna nabierać ostrości.
„Powinien istnieć jakiś czar albo rytuał na poprawę wzroku”. Pomyślała.
Ledwie widoczne piegi na nosie i pulchnych policzkach potraktowała kremem do twarzy i kiedy tylko się wchłonął, ponownie przyjrzała się sobie w lustrze. Uśmiechnęła się, odsłaniając rząd białych zębów i szybko zmarszczyła brwi, jakby niezadowolona z tego, co widzi. Zrezygnowana wrzuciła do torebki niebieskie pudełeczko z kremem i etui do okularów. Wygładziła błękitną sukienkę i opuściła łazienkę z grymasem na twarzy.
Gdy opuściła pomieszczenie, od razu ogłuszyła ją głośna muzyka i o mało co ktoś nie wylał na nią drinka. Nie usłyszała nawet „przepraszam”, zresztą nie liczyła na to. Postanowiła się nie irytować. Wzięła głęboki wdech. „Robisz to dla niego, Rosie. Pamiętaj. Awanturę możesz zrobić mu po tej cholernej imprezie”.
Ta cała impreza miała być tylko skromnym przyjęciem dla najbliższych znajomych. Chcieli uczcić zaręczyny. Ich wspólny pomysł. Chociaż stojąc przy wyjściu z łazienki i patrząc na cały rozgardiasz odbywający się w jej mieszkaniu, Rosalie nie była taka pewna, czy to było, czego chciała. Naturalnie – związek to ciągłe kompromisy – powtarzała sobie. Mimo to nie czuła, żeby ostatnio cokolwiek ustalała z Heathem. Coś było nie tak. Chociaż zachowywał się tak samo jak zawsze, to Rosie wiedziała, że jej wybranek coś ukrywa. Ba! Mogła to przecież wyczytać z jego aury.
Nieco rozbita przez własne uczucia, starała się odgonić negatywne myśli. Potrząsnęła głową, jakby chciała się wybudzić ze złego snu. Spojrzała na złoty zegarek, znajdujący się na jej nadgarstku i zaczęła się rozglądać po gościach. „Dhalia powinna już dawno tu być”.
Dziewczyna zaczęła się przemieszczać w głąb mieszkania, w celu poszukiwania przyjaciółki. Przecisnąwszy się przez gromadkę, już całkiem wstawionych ludzi dotarła do kuchni, gdzie panował względny spokój. Jakaś para, siedząc, na blacie postanowiła zbadać sobie migdałki, przy użyciu własnych języków. Obecność Rosalie w niczym im nie przeszkadzała. Czarownica, ignorując zakochanych, przysiadła na podłodze i wyciągnęła z torebki telefon. Wysłała SMS’a do Dhalii. Na szczęście nie musiała długo czekać na odpowiedź.
– Rosie! – krzyknęła uśmiechnięta brunetka, wkraczając do pomieszczenia. Znajome od razu wpadły sobie w objęcia, jakby już od bardzo dawna się nie widziały. Wymieniły się paroma buziakami w policzek i dopiero po chwili Rosalie dostrzegła obecność kogoś jeszcze.
Spojrzała sceptycznie na młodą czarownicę, która właśnie jakby nieco przerażona rozglądała się dookoła. Jasmine sprawiała wrażenie nieobecnej i wręcz oderwanej od otaczającej ją rzeczywistości. Od razu można było stwierdzić, że bogate domówki to nie jej żywioł. Unikała kontaktu wzrokowego i dopiero gdy nie mogła zignorować dłuższego wpatrywania się w jej osobę, wymusiła na własnej twarzy skromny uśmiech w stronę Rosie. Jas nie podała ręki, dobrze zdając sobie sprawę z tego, że ten gest pozostanie nieodwzajemniony.
Rosalie rozchyliła usta, zastanawiając się co powiedzieć. Dobrze wiedziała, kim jest Jasmine, chociaż nie znała jej osobiście. Za to doskonale znała Annabelle DuLune. Dla Rosie, jak i większości społeczeństwa Sorcieres, była tylko zwykłą kurwą i zdrajczynią. Nie była uprzedzona, nie chciała się kierować plotkami. Po prostu niesmak po takich aferach zawsze pozostawał. Zwłaszcza że Rosie gardziła każdą wiedźmą, która puszczała się z człowiekiem. Brzydziła się każdym, kto mógł się do tego dopuścić.
Nie chcąc być niegrzeczna Rosalie, wydała z siebie jakiś niezidentyfikowany zlepek słów, który chyba miał oznaczać „miło poznać”. Przybrała sztuczny uśmiech.
– Mam nadzieję, że kojarzysz Jasmine? – zagaiła Dhalia.
– Tak. Znałam się z jej matką. – odparła szorstko kobieta, nadal mierząc krytycznym wzrokiem młodą wiedźmę. Rosalie skupiła się i po sekundzie zaczęła dostrzegać delikatną, bladozieloną otoczkę, okalającą Jas.
– Rosie… – Dhalia szturchnęła swoją przyjaciółkę, zerkając zażenowana na skonsternowaną Jasmine, która nic nie powiedziała.
– Annabelle była dobrą czarownicą, ale głupią kobietą. Mam nadzieję, że nie odziedziczyłaś tego po niej. – dokończyła złotowłosa.
– Nie znam mojej matki. Ledwo pamiętam, jak wyglądała. Nie rozumiem, po co ten temat. – powiedziała Jasmine, nie zdradzając żadnych emocji.
– Cóż. Myślę, że jesteś świadoma tego, jak postrzegają Cię inne czarownice.
– Właśnie dlatego, ją tu przyprowadziłam. – wtrąciła Dhalia. – Myślę, że Jasmine powinna poznać trochę swoje siostry i przy okazji pokazać, że fanaberie Annabelle jej nie dotyczą.
– Nie muszę niczego udowadniać. – oznajmiła Jas, przez zaciśnięte zęby. – Dziękuję za troskę, Dhalio. Sama umiem sobie znaleźć przyjaciół.
– Więc gdzie oni są? – zapytała bezczelnie Rosie, patrząc prosto w oczy rozmówczyni. Widząc malujące się zawstydzenie na jej twarzy, westchnęła. – Słuchaj. Jesteś naszą częścią, nie zmienisz tego. Obowiązują cię pewne zasady, do których musisz się dostosować. Nie będziemy ci rzucać kłód pod nogi, ale wiedz, że jeśli zaczniesz coś kombi… – przerwała, gdy dostrzegła tryskające czarne iskry buchające prosto z aury Jasmine. Zdziwiła się ogromnie, widząc po raz pierwszy u kogoś taką kombinację kolorów. Nie wiedziała, co mogło to konkretnie oznaczać, więc wolała pozostać czujna. – … nować, to nie spodziewaj się pomocnej dłoni. – powiedziała to ostrzejszym tonem, niż zamierzała.
– Dziewczyny, zaraz stanie się coś złego. – przerwała temat Dhalia, łapiąc się za głowę, a kolana zagięły się pod nią. – Mam wizję. Szybko… na balkon! Ała! – krzyknęła, powoli osuwając się na podłogę.
Rosalie zareagowała błyskawicznie, wybiegając z pomieszczenia, natomiast Jasmine zdezorientowana zawahała się, zastanawiając się nad tym, czy powinna pomóc Dhalii. Dopiero po kilku sekundach Rosie, krzyknęła za nią, że ma się ruszyć.
W mieszkaniu rozniósł się oszałamiający huk, a zaraz po nim dźwięk tłuczonego szkła. Ktoś zaraz krzyknął i nie mógł przestać wrzeszczeć. Rosie dobiegła do malutkiego balkonu, chociaż wiedziała, że było już za późno.
Na podłodze było pełno rozbitego szkła, a na nim leżała postrzelona wiedźma. Jakiś chłopak klęczał nad nią i cały roztrzęsiony powtarzał tylko „Gloria, Gloria, Gloria...”. Trzymał ręce nad jej klatką piersiową, dokładnie tam, gdzie była rana. Prawdopodobnie chciał ją uleczyć, jednak był zbyt w szoku, by sformułować, chociażby podstawowe zaklęcie.
Jasmine dobiegła do miejsca zamachu i zamarła w miejscu patrząc na wykrwawiającą się siostrę. Otworzyła usta i automatycznie zakryła je ręką. W oczach stanęły jej łzy.
– Potrzebuję twojej pomocy. – oznajmiła bezpretensjonalnie Rosalie. Spojrzała na Jas niemalże błagalnym wzrokiem. – Rzuć barierę dookoła budynku. Sprawca może tam jeszcze być, szybko. Reszta niech jej pomoże! – krzyknęła. Była rozwścieczona, ale i przerażona.
„Gdzie jest Heath, do cholery?!”
Podeszła ostrożnie do poszkodowanej i złapała mocno za dłonie zszokowanego chłopaka. – Spróbuję ją uleczyć, a ty mi powiedz, co się stało.
Przyklęknęła nad dziewczyną, dotknęła ostrożnie jej rany, po czym zaczęła recytować w skupieniu. „Étoile Déesse de la Lune et le Soleil Que le pouvoir de guérison de révéler”
– Ja… nie mam pojęcia… wyszliśmy na fajkę i nagle… nie wiem… – jąkał się młody mężczyzna. Ręce miał we krwi. Starł pot z czoła, pozostawiając karmazynową plamę. – Pomóż jej. O Boginie… Gloria, kochanie! – dotknął włosów wiedźmy. – Pomóż jej, błagam! – zawył.
„La terre est notre mère. Nous sommes ses enfants. La Terre est ma bien-aimée, sauvage et libre. Laissez cicatrise et à l'intérieur à l'extérieur.” Rosalie recytowała dalej. Poczuła jak łzy zbierają jej się w kącikach oczu. Dobrze wiedziała, że nic nie zdoła pomóc. Dziewczyna była już martwa, a mimo to nie chciała w to wierzyć. Była bezsilna, jednak nie mogła zostawić tego czarodzieja samego z taką tragedią.
W końcu odsunęła się powoli od martwego ciała. Chłopak przestał szlochać i spojrzał na Rosie z nadzieją, co jeszcze bardziej ją załamało.
– Przepraszam. Kula trafiła prosto w serce. – wyszeptała. Po sekundzie, oboje się rozpłakali.
***
– Mam nadzieję, że jesteście świadome, czemu was wezwałam.
Trzy wiedźmy siedziały przed biurkiem w gabinecie Hekate. Èlèonore nie raczyła spojrzeć na żadną z nich, gorliwie coś notując. Jasmine czuła się niekomfortowo, rozglądała się co chwila na boki. W myślach odliczała czas, aż będzie mogła stąd wyjść. Dhalia siedziała skupiona na krześle. Rosalie z kolei była nieobecna duchem i wpatrywała się nieprzytomnie w podłogę.
– Chodzi o Glorię DuLune. – powiedziała Dhalia.
– Zgadza się. – Hekate odłożyła w końcu pióro i popatrzyła na dziewczyny.
– Właściwie… nie rozumiem, jaki ja mam z tym związek, droga Hekate. – orzekła Jasmine.
– Byłaś tam. – Odparła wiedźma.
– Tak jak większość Sorcières, ale ich tutaj nie widzę.
– Cierpliwości, dziewczyno. Za chwilę się wszystkiego dowiesz. – Hekate skarciła swą podopieczną. – Po pierwsze, muszę was pochwalić. Jestem z Was dumna. Poradziłyście sobie z ogarnięciem całego bałaganu, nie zwracając niepotrzebnie uwagi ludzi. Szczególnie dla Jasmine, która przekonała patrol policyjny, dobijający się do mieszkania Rosalie i Heatha. Doskonale wykazałaś, że rozsądnie potrafisz korzystać ze swego Daru.
– Ja? – Jasmine nie dowierzała. – Nie sądziłam, że to coś ważnego… myślałam, że to oczywiste.
– Myślę, że to nieodpowiednia pora na pochwały i radość, Hekate. – wtrąciła szorstko Rosie. – Straciłyśmy naszą siostrę.
– Oczywiście, masz rację. – Èlèonore przystąpiła do kontynuacji swojej wypowiedzi. – Czekają nas duże zmiany przez ten wypadek. Z przykrością muszę Was o czymś poinformować. Ten postrzał nie był przypadkowym morderstwem jakiegoś szaleńca. Kula była wypełniona wodą święconą.
– To znaczy… – Dhalia pobladła ze strachu. – To był zamach? Ktoś o nas wie?!
Hekate przytaknęła.
– Dlatego muszę podjąć odpowiednie kroki. Wszystkie wiedźmy sprowadzą się do tej rezydencji, będzie Was obowiązywać także godzina policyjna.
– Co z naszymi ukochanymi? Mam zostawić Heatha? – zapytała Rosie.
– Najważniejsze są kobiety. To my mamy zdolności do reprodukcji, nie czarodzieje. Najważniejsze, żebyśmy przetrwały. Waszym zadaniem, będzie tych wszystkich zmian dopilnować. Od dzisiaj waszym priorytetem będzie chronienie całego stowarzyszenia. Zaczynacie od teraz.
– To… tyle? – zdziwiła się Dhalia.
– Dlaczego akurat my? – dopytywała Jasmine.
– Jasmine, twój Dar jest jednym z potężniejszych mocy, będziesz musiała zapanować nad niepokojami wśród Sorcières. Tylko ty jesteś do tego zdolna. Rosie potrafi zachować zimną krew w krytycznych sytuacjach i będzie doskonale wiedziała co robić, podczas ewentualnego ataku. Dhalia jako przyszła Hekate jest oczywistym wyborem. – wytłumaczyła czarownica.
– Ewentualny atak?! – warknęła Rosie. – Będziemy się tylko kryć? Nie zamierzamy coś z tym zrobić? Czy tylko będziemy czekać, aż nas wszystkich pozarzynają?
– O tym porozmawiamy już niedługo. Do tego czasu macie zapobiec właśnie kolejnym morderstwom. Idźcie już i sprowadźcie tu wszystkich.
Rosalie wstała jako pierwsza i szybko opuściła pokój, dziewczyny pobiegły zaraz za nią, uprzednio kłaniając się Hekate.
– Co za pierdolenie! – przeklęła złotowłosa, schodząc po schodach.
– Też mi się to nie podoba, ale Hekate nie postanawiałaby tak, jeśli miałoby nam to zaszkodzić. – powiedziała Dhalia. – Skupmy się na zadaniu.