środa, 25 maja 2016

Chapitre I - Jasmine DuLune

- Laissez la lune autour de moi, sa protection pendant la journée et la nuit. - szeptałam powtarzając to zdanie kilkakrotnie, w trakcie czego kreśliłam kredą okręgi na drewnianej podłodze w swoim pokoju. Gdy udało mi się narysować pokaźnych rozmiarów pentagram, weszłam w środek i złapałam za białą podłużną świecę, którą już wcześniej naszykowałam. Skupiłam swój wzrok na loncie. - Mauvaises mains blanch et ratatiner à l'agonie. - Przed oczyma pojawił mi się mały płomyczek. - J'invoque la triple impact. Cela a la volonté et laisser se produire! - dokończyłam zaklęcie i zdmuchnęłam ogień.
W tym samym momencie ktoś zapukał i drzwi uchyliły się.
- Jasmine, przyszła już Catherine. Czeka w salonie. - Do pokoju weszła nasza służąca, Eunice. Uśmiechała się skromnie, a jej głos jak zwykle był ledwie słyszalny.
- Cholera. Nie jestem gotowa. - z roztargnienia odłożyłam świecę na półkę. - Podaj jej herbaty czy cokolwiek i powiedz, że zejdę za dziesięć minut.
- Oczywiście. - odparła kobieta składając lekki ukłon, chociaż zawsze jej powtarzam, że przy mnie nie musi tego robić.
- Dzięki, Eunice! - zdążyłam krzyknąć nim zniknęła.
Czym prędzej podbiegłam do swojej szafy i wyrzucałam z niej po kolei każdy ciuch, zastanawiając się który byłby najlepszy na lekcję. Zabawne, że martwiłam się rzeczami, o które martwią się nastolatki. Może to i lepiej? W końcu zgrywam właśnie nastolatkę, chociaż w rzeczywistości jestem niewiele starsza, bo mam jedynie 25 lat.
W końcu wyciągnęłam luźną, czarną sukienkę z rękawami przed łokieć. Idealna do gry na wiolonczeli. Wcisnęłam ubranie na siebie i podeszłam do wysokiego lustra.
Z posrebrzanej tafli patrzyła na mnie bardzo młoda twarz. Za młoda w stosunku do tego, jaka powinna być. Tak to ja. Żadna iluzja optyczna. Gdzie tkwi haczyk?
Jestem wiedźmą.
Nie. Nie jestem nieśmiertelna, chociaż czarami i odpowiednimi ziołami potrafimy wydłużyć sobie życie i zapewnić nieskazitelną urodę przez wiele lat. Moje dosłownie drobniutkie opóźnienie w starzeniu się jest niczym przy Hekate – to przydomek naszej przywódczyni i nestorki rodu. Nikt chyba już nie wie ile naprawdę ma lat, poza Eunice, która nigdy w życiu nie zdradziłaby czyjegoś sekretu. Wiem jedynie, że Hekate jest jedną z nielicznych, które przeżyły i pamiętają procesy czarownic z Salem. Jak na swoje 300 lat (albo pewnie o wiele więcej), trzyma się całkiem nieźle.
Więc kim są wiedźmy? Kim jesteśmy tak naprawdę? Nazywamy siebie stowarzyszeniem Les Sorcières. Jesteśmy dla siebie siostrami w sensie dosłownym biologicznie jak i ze względu na nasze podobieństwo w „uzdolnieniach”. Nie mniej jednak, każda z nas jest ze sobą spokrewniona. Tworzymy rodzinę z ogromnym rodowodem, swoją historią sięgającym głęboko w czasy jeszcze przed naszą erą.
Chociaż wywodzimy się z plemion celtyckich, to swoje pochodzenie przypisujemy Francji. Według legendy Les Sorcières, powstało z inicjatywy Trzech Sióstr - Étoile, Soleil i Lune. Urodziły się jako trojaczki i od najmłodszych lat wykazywały nadzwyczajną wrażliwość oraz posiadały zdolności, których nikt nie umiał wytłumaczyć. To im zawdzięczamy wykształcenie się trzech wielkich rodów, z których składa się nasze stowarzyszenie. Nasze nazwiska również nie są przypadkowe. Według starodawnych wierzeń, nasza moc pochodzi od konkretnych ciał niebieskich. Rodzina DuLune czerpie moc z księżyca, Soleil – słońca, a L'Étoile od reszty gwiazd oddalonych od układu słonecznego. Wiadomym jest, że taki pogląd zmienił się w ciągu tych lat, kiedy nauka rozwinęła się i człowiek poznał skrawek kosmosu. Dlatego aktualnie wierzy się, że nasza moc jest zwyczajnie darem od świata. Uniwersum jest nasycone magią, na które tylko nasze rodziny są wrażliwe. Różnice między nazwiskami nie są niczym specjalnym, poza tym, że w zaklęciach zwracamy się do innego „źródła mocy”. To trochę jak z religią. Są grupy ludzi, którzy wyznają co innego, a tak właściwie to każdy modli się o to samo. Z tym wyjątkiem, że u nas z powodu tych różnic nikt nie wszczyna wojny.
Po najazdach na tereny dzisiejszej Francji ok. 450 p.n.e., nasze siostry osiadły na nich i rozwijały nasz kult, aż do wieku XVII. Ten okres był dość nieprzyjemny zarówno dla nas, jak i dla całej Europy, nękanej wojnami. Po wojnie trzydziestoletniej, przerażone, w obawie o dalszy los stowarzyszenia postanowiłyśmy wyemigrować do jak by się mogło wydawać „ziemi obiecanej”. Celem naszej podróży było jakże banalne miejsce – miasteczko Salem. Tak. Ta właśnie mieścina słynie głównie z procesów polowania na czarownice w roku 1692. Niektóre z nas traktują to jako ujmę na honorze, a nieliczne jako śmieszną historyjkę. W rzeczywistości podczas tych procesów, nie zginęła żadna wiedźma. Jesteśmy zbyt sprytne by się zdradzić. Szczególnie w obecnych czasach. Ludzie są tacy ignoranccy i zbyt głupi, by otworzyć swój umysł poza utarte schematy. Prędzej posłano by nas do psychiatryka, niż dano wiarę w nasze istnienie jako istot ponadprzeciętnych, co wcale nie oznacza, że jesteśmy całkowicie bezpieczne. Gdyby jednak doszło jakimś cudem do odkrycia tego co potrafimy, znalazłybyśmy się wszystkie w jakimś laboratorium lub innym centrum badawczym, gdzie potraktowano by nas ostrzami skalpeli i nie tylko. Drugą opcją jest też zbiorowa paranoja tak jak było w przypadku wspomnianego już Salem. Ludzie wtedy kompletnie oszaleli. To wystarczyło, żeby nas wystraszyć. Zawsze jesteśmy świadome istniejącego ryzyka. Dlatego migrujemy niepostrzeżenie, lokując się w miejscach, gdzie nie zostawimy po sobie zbyt wielkiego śladu, zazwyczaj w dużych miastach, gdzie można łatwo wtopić się w tłum.
I oto jesteśmy. Los Angeles. Miasto, które się kocha albo nienawidzi. Gdzie zamiast śniegiem, sypie kokainą. Zamiast chodzić, latasz. Stolica wielkich jak i tych niespełnionych artystów. Gdzie każdy tęskni za latami 80' kiedy narkotyki były łatwo dostępne, chodziło się na kiczowate dyskoteki a w radiu leciała muzyka zespołów, w których nikt nie umiał grać na żadnym instrumencie.
Opuściłam własny pokój. Zdążyłam strzepnąć wędrowny pyłek kurzu z rękawa i niemalże podskakując zeszłam schodami na dół, prosto do wielkiego pokoju gościnnego. Po drodze ubrałam swoją twarz w uśmiech numer sześć.
- Dzień dobry, Catherine! - powiedziałam, głośno i wyraźnie do stojącej plecami do mnie wysokiej kobiety.
Jej rdzawe pasma włosów, swobodnie opadały na ramiona. Odwróciła się powoli, niczym w zwolnionym tempie. Jej zielone oczy sprawiały wrażenie niesamowicie ciemnych w zestawieniu z jej śnieżnobiałą cerą. Twarz zdobiły liczne piegi, które rozsypywały się od wysoko wysuniętych kości policzkowych aż po ramiona i dekolt. Uśmiechnęła się w moją stronę i wiedziałam, że był to wymuszony uśmiech.
Może nie czytam w myślach, ale charakteryzuje się ponadprzeciętną empatią. Myślę, że to trochę idzie w parze z moim Darem. Każda z wiedźm, ma kilka specjalnych zdolności, jednak zawsze jedna góruje nad resztą i nazywa się ją właśnie Darem. Zazwyczaj jest to ta umiejętność, która przejawia się jako pierwsza w trakcie dojrzewania. Wtedy zaczyna się pobierać lekcje magii u samej Hekate. Trwają one do tego momentu, w którym nauczy się panowania nad Darem do perfekcji. W moim przypadku jest to nieco bardziej skomplikowane, gdyż Hekate bardziej stara się go stłumić, aniżeli rozwijać. Moim Darem jest Urok. Potrafię manipulować myślami innych i zmuszać ich do robienia różnych rzeczy. A raczej sprawiać, by myśleli, że chcą robić to co ja chcę. Hekate chyba myśli, że jestem zbyt nieodpowiedzialna jak na taką zdolność. Nie mam do niej żalu, sama pewnie bym tak postępowała na jej miejscu.
Patrzę na moją instruktorkę gry na wiolonczeli i wiem, że jest smutna. Mogłabym z łatwością zmusić ją by powiedziała mi co jest nie tak. Nie robię tego i nawet nie chcę. Catherine jest dla mnie bardzo specjalną osobą. Pominąwszy Eunice, chyba jedyną, której mogłabym zaufać oraz tą jedyną… którą mogłabym pokochać. Nie. Którą kocham, że aż mnie boli. Ponieważ jest to kobieta. Kobieta dwa razy starsza. Kobieta żonata. Kobieta, która ma córkę. Nawet jeśli to by się dla mnie nie liczyło i tak moje uczucia do niej są tyle samo warte co historyjki o UFO.
Jeśli chodzi o związki czy małżeństwa, Les Sorcières ma dość specyficzne poglądy w tej sprawie. Dla śmiertelnika, mogą być one mało logiczne. Tak naprawdę, w żadnym społeczeństwie nie ma ani krzty logiki. Wszędzie działają różne, chaotyczne zasady uwarunkowane kulturowo. Tak samo u nas.
Żeby to nieco rozjaśnić – istotami wrażliwymi na magię, mogą być nie tylko kobiety ale i mężczyźni. Czarownicy. Nie jest to niespotykane zjawisko, jednak nie przypisuje się im takiej władzy jak kobietom. Dla przykładu, w historii stowarzyszenia, nie było jeszcze nigdy mężczyzny, który objął stanowisko Hekate. Zdarzają się też przypadki, kiedy nowo narodzeni chłopcy w naszych rodzinach są porzucani jako niemowlaki, chociaż takie zachowania należą do wyjątków. Z czarownikami, jest jeszcze ten problem, że każdy bez wyjątku rodzi się bezpłodny. Obecnie korzystamy z anonimowych dawców w banku spermy, do zapładniania wiedźm. Z reguły każda z nas ma narzucone z góry wydanie na świat przynajmniej jednego magicznego potomka. Dawniej byłyśmy zmuszane do uprawiania seksu z normalnymi facetami, jednak żadna czarownica nie mogła wejść z takim w formalny związek. I to utrzymuje się do dzisiaj. Wolno nam się wiązać jedynie z osobami z magicznych rodów. Jeśli jakaś Sorcière zakochała się w zwykłej osobie była w oczach stowarzyszenia po prostu... dziwką. Tak samo jak moja matka.
Annabelle DuLune. Nigdy nie było mi dane jej poznać. Uciekła razem z moim biologicznym ojcem tuż po moim urodzeniu. Nie tęsknię za nią, nie brakuje mi jej i nigdy nie czułam do niej żalu. Co nie zmienia faktu, że uważam ją za idiotkę. Czy można kochać kogoś tak bardzo, żeby być w stanie poświęcić całe swoje życie dla drugiej osoby? Zostawić własne dziecko? Czy to po prostu głupota?
Może jestem dokładnie taka jak Annabelle. Może sama byłabym gotowa skazać samą siebie na ostracyzm.
- Witaj, Jasmine. - mówi uprzejmie. Wskazuje mi krzesło, na którym oparta jest moja wiolonczela.
Nie. Zdecydowanie nie popełnię tego błędu, co moja matka. Różni nas to, że ja bym nie zaryzykowała szczęścia i małżeństwa Catherine. Na pewno nie z własnych egoistycznych pobudek. Ignoruję własne odczucia i udaję, że o niczym nie wiem. Robię to co umiem najlepiej, po czym zasiadam do instrumentu.

2 komentarze:

  1. Ach... Sam motyw z czarownicami sprawia, że już jestem tym zachwycona. Ciekawi mnie co skrywa fabuła tej historii, a znając Ciebie będzie to coś nietuzinkowego, coś co sprawi, że jak zwykle szczęka opadnie mi do samej podłogi. Czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział i tradycyjnie życzę jak największych zasobów weny i chęci do pisania! <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Och. Już na samym początku czuję konflikty, zarowno z tymi dziećmi, mężczyznami jak i z Panią Catherine. Z tego wyniknie jeden wielki burdel, prawda? Już nie mogę się doczekać. <3

    OdpowiedzUsuń