sobota, 2 grudnia 2017

Chapitre V - Eric Winstone

– Wybacz mi, ojcze, albowiem zgrzeszyłem. – wyszeptał ciężko Eric i bez większego zawahania się pociągnął za spust.
Pocisk przeleciał na tyle szybko, by nie być zauważonym przez ludzkie oko, jednak dla Erica obserwowanie trajektorii naboju wydawało się trwać wieczność. Pozostał w pozycji leżącej i przez lupę karabinu przypatrywał się wydarzeniom w budynku naprzeciwko.
Dziewczyna upadła. Nad nią klęczał tylko jeden chłopak, zalewając się łzami. Po chwili dołączyła do nich złotowłosa kobieta, którą Eric obserwował już od dwóch tygodni. Nie było wielkim trudem jej namierzyć. Po ustaleniu miejsca, w którym mieszka pozostało się odpowiednio przygotować, by wykonać Egzekucję. Nie był pewien czy dziewczyna, która przed chwilą padła od strzału jest wiedźmą. Równie dobrze, mógł przed chwilą zabić niewinną osobę. Zastanawiał się, od kiedy był zdolny podjąć takie ryzyko. Poczuł jednak dziwną wibrację, która sugerowała, że jednak zrobił dobrze. Nie miał pojęcia, skąd się to bierze w jego umyśle. Tak samo, jak ten nieznośny głos. Czasami miał wrażenie, że po prostu traci zmysły.
Przygryzł mocno wargę i wziął głęboki oddech. Namierzył na złotowłosą, ucałował krzyż wiszący na jego szyi i ponownie oddał strzał. Nabój tym razem zatrzymał się w połowie toru lotu i niezauważalnie spadł.
– Zaskoczony? – odezwał się zachrypły głos, na którego dźwięk Eric odskoczył od karabinu wystraszony. Gdy zobaczył znajomą, pomarszczoną twarz odetchnął z ulgą i oparł się o ścianę.
Staruszek odziany w sutannę podszedł do okna, pozwalając, by światło księżyca odsłoniło jego cherlawą posturę. Jego skóra wydawała się niemalże wysuszona, a duża ilość głębokich zmarszczek sprawiała wrażenie, że ów człowiek wyglądał, jakby przeżył ponad sto lat.
– Są cwane i szybko reagują. Jestem zdziwiony, że tylko odparły twój atak, a jeszcze nie namierzyły twojej obecności. Masz szczęście. – skomentował.
– Dziękuję za troskę, ojcze Nathanie. – odparł zgryźliwie, jednak starszy mężczyzna zignorował to. – Czekamy teraz na przyjazd policji?
– Nie. Nie przyjedzie. – ksiądz, widząc skonsternowany wyraz twarzy czarnoskórego, uśmiechnął się pobłażliwie. – One nie dadzą się złapać, rozumiesz? Nie przetrwałyby do dzisiaj, gdyby nie umiały się dobrze kryć. Ostatnią egzekucję, jaką udało nam się przeprowadzić była, cóż… w tę noc, kiedy zginęła twoja siostra. – dodał niepewnie, nie chcąc poruszać delikatnego tematu.
– Udajmy się zatem do bractwa. Wolałbym jak najszybciej odbyć swoją pokutę.
– Oczywiście. Jeżeli, zechcesz, dołącz do nas na wieczerzy. Zasłużyłeś też na małą ucztę. Dzisiejszy wieczór może być przełomem w Polowaniu. – staruszek podał Ericowi dłoń, pomagając mu wstać na nogi. Mężczyzna chwycił się Nathana, po czym powstał.
– Nie przybyłem, by świętować. Chcę pomścić tylko swoją siostrę. – wyznał czarnoskóry, strzepując kurz ze swoich spodni. Chwycił broń i wrzucił ją do czarnej torby sportowej, którą miał ze sobą. Zarzucił ją na ramię i chciał ominąć staruszka, jednak ten go zatrzymał, zasłaniając mu wyjście.
– Zemsta to niekoniecznie najlepsza z motywacji, synu. Pamiętaj, że to wszystko, co robimy, jest w imię naszego Pana. Nie chcę, byś popełnił głupoty, podchodząc do tego wszystkiego zbyt emocjonalnie. – wyjaśnił spokojnie ksiądz, patrząc prosto w oczy młodemu łowcy. – Nie potrzebujemy bezsensownego przelewu krwi.
Eric zaśmiał się gorzko i nie racząc swego towarzysza ani jednym słowem, wyminął go i szybkim krokiem opuścił pomieszczenie. Nathan podążył za nim. Gdy tylko wyszli z budynku, powrócili do rozmowy.
– Zależy mi też, żebyś nie rozdrapywał starych ran Ericu. Minęło pięć lat. Pogódź się z tym wszystkim. Nie przywrócisz jej do życia… – mówił zadyszany staruszek, starając się trzymać szybkie tempo, jakie nadawał Eric.
– Myślisz, że tego nie wiem? Co mi innego zostało? Te dziwki zabrały mi jedyną rodzinę, jaką miałem! – warknął w odpowiedzi, zwalniając nieco kroku.
– Wiedźmy spotka odpowiednia kara, ale osąd chyba nie należy do Ciebie. Jedyne, o co proszę, to tylko byś troszkę zmienił swoje nastawienie. Dla własnego dobra.
– Czyli mam je tak samo mordować, tylko przestać opłakiwać Lucy? – zapytał sarkastycznie. – Po co to właściwie robimy? Czemu mordujemy?
– Po to się urodziliśmy. Dźwigamy to ogromne brzemię, bo wybrał nas sam Stwórca. Jesteśmy tylko narzędziem w jego rękach, by wyplenić to plugastwo z powierzchni ziemi. Wiem, że jest Ci ciężko, synu, ale pamiętaj, że teraz nie jesteś sam. My też jesteśmy twoją rodziną. – Nathan położył nacisk na ostatnie zdanie. – Odłóż żal na bok. Nic nie zwróci nam Lucy. Szczerze powiedziawszy… sama wydała na siebie taki wyrok. Chyba nie było sekretem, że zadawała się z wiedźmami. To był jej wybór.
– Jak śmiesz?! – krzyknął Eric, zatrzymując się. Odwrócił się w stronę księdza. – Teraz mi mówisz, że Lucy sama chciała się zabić? Miała dobre serce i chciała im pomóc. Wierzyła, że nawet największego grzesznika da się naprowadzić na dobrą drogę. Choćby to była wiedźma! Zwracała się nie raz do bractwa o pomoc, a wy zmuszaliście ją do Polowania! Może i jesteśmy narzędziami do zabijania, ale ona była zwykłą niewinną nastolatką! – mężczyzna chwycił Nathana za materiał sutanny, szarpiąc go mocno. – To była moja siostra, skurwysynu! – krzyknął mu prosto w twarz, czując, jak jego twarz powoli robi się mokra od łez.
–Ericu… Uspokój się. – wyszeptał przestraszony starzec.
Mężczyzna puścił go, oddychając ciężko. Był cały spocony, a jego ciało przechodziły dreszcze. Pobladł na twarzy. Wyglądał, jakby zajęła go gorączka, a jego głowę przeszył nieznośny, przeszywający ból. Spojrzał niechętnie na Nathana, który poprawiał swoją sutannę.
Powinieneś wrócić do domu. Co ty wyprawiasz?!
– Przepraszam. – powiedział czarnoskóry, ignorując wewnętrzny głos. Otarł łzy i wziął głęboki wdech. – Chciałeś wiedzieć, jak tak szybko namierzyłem kryjówkę wiedźm? – zmienił szybko temat. – To właśnie zasługa Lucy. Znalazłem jej dziennik. Wspomniała w nim jedno nazwisko – Soleil. Przeszukałem wszystkie możliwe rejestry i spisy ludności. Jedyne co udało mi się wykopać to, że niejaka Rosalie Soleil uczęszcza do tutejszej szkoły muzycznej. Więc każdego dnia przychodziłem tam, aż w końcu ją znalazłem.
– Skąd miałeś pewność, że to ona? – zapytał skonfundowany Nathan.
– Po prostu… wiedziałem. Była inna. – stwierdził Eric, uspakajając swój przyśpieszony oddech. – Jutro wrócę do tego mieszkania, może coś znajdziemy.
– Myślę, że to nie ma sensu. Jestem prawie pewien, że dawno się stamtąd wyniosły i pozbyły jakichkolwiek dowodów. – odparł sceptycznie starzec.
– Warto spróbować. – wzruszył ramionami mężczyzna. – Teraz, jeśli pozwolisz, chcę się udać na pokutę. Porozmawiamy o dalszym procesie polowania jutro. – uciął temat, odchodząc.

***

Eric wszedł do pustego kościoła. Przyklęknął w pośpiechu, po czym minął rzędy pustych ławek i skierował się do zakrystii. Ojciec Nathan był już w środku. Nie spojrzawszy na niego, młody Winstone uklęknął przed lawaterzem i zaczął obmywać swoje dłonie. Przecierał je mocno i dokładnie, jakby jakaś uporczywa plama nie chciała zejść z jego ręki. Gdy skończył, rozpiął swoją czarną koszulę. Ściągnął ją z siebie, złożył ją w kostkę i odłożył na bok.
Ojciec Nathan podał mu jedwabny materiał, w którym znajdował się jakiś owinięty przedmiot. Eric przeżegnał się i sięgnął po zawiniątko. Położył je przed sobą i odkrył materiał powolnym, niemalże sakralnym ruchem. Jego oczom ukazał się stary, skórzany kańczug. Chwycił rękojeść bicza, a na jego czole pojawiły się krople potu. Zastygnął na moment, przejęty. Wziął głęboki wdech i zacisnął mocno pięść.
– Wybacz mi ojcze, albowiem zgrzeszyłem.

środa, 7 czerwca 2017

Chapitre IV – Rosalie Soleil

Wysoka dziewczyna przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze. Pedantycznie poprawiła po raz kolejny złociste loki, swobodnie opadające na jej ramiona. Ściągnęła z nosa okulary w grubej oprawce, za którymi chowała duże szmaragdowe oczy, po czym nałożyła ostrożnie soczewki. Pomrugała kilkakrotnie powiekami, czując, że obraz przed oczami zaczyna nabierać ostrości.
„Powinien istnieć jakiś czar albo rytuał na poprawę wzroku”. Pomyślała.
Ledwie widoczne piegi na nosie i pulchnych policzkach potraktowała kremem do twarzy i kiedy tylko się wchłonął, ponownie przyjrzała się sobie w lustrze. Uśmiechnęła się, odsłaniając rząd białych zębów i szybko zmarszczyła brwi, jakby niezadowolona z tego, co widzi. Zrezygnowana wrzuciła do torebki niebieskie pudełeczko z kremem i etui do okularów. Wygładziła błękitną sukienkę i opuściła łazienkę z grymasem na twarzy.
Gdy opuściła pomieszczenie, od razu ogłuszyła ją głośna muzyka i o mało co ktoś nie wylał na nią drinka. Nie usłyszała nawet „przepraszam”, zresztą nie liczyła na to. Postanowiła się nie irytować. Wzięła głęboki wdech. „Robisz to dla niego, Rosie. Pamiętaj. Awanturę możesz zrobić mu po tej cholernej imprezie”.
Ta cała impreza miała być tylko skromnym przyjęciem dla najbliższych znajomych. Chcieli uczcić zaręczyny. Ich wspólny pomysł. Chociaż stojąc przy wyjściu z łazienki i patrząc na cały rozgardiasz odbywający się w jej mieszkaniu, Rosalie nie była taka pewna, czy to było, czego chciała. Naturalnie – związek to ciągłe kompromisy – powtarzała sobie. Mimo to nie czuła, żeby ostatnio cokolwiek ustalała z Heathem. Coś było nie tak. Chociaż zachowywał się tak samo jak zawsze, to Rosie wiedziała, że jej wybranek coś ukrywa. Ba! Mogła to przecież wyczytać z jego aury.
Nieco rozbita przez własne uczucia, starała się odgonić negatywne myśli. Potrząsnęła głową, jakby chciała się wybudzić ze złego snu. Spojrzała na złoty zegarek, znajdujący się na jej nadgarstku i zaczęła się rozglądać po gościach. „Dhalia powinna już dawno tu być”.
Dziewczyna zaczęła się przemieszczać w głąb mieszkania, w celu poszukiwania przyjaciółki. Przecisnąwszy się przez gromadkę, już całkiem wstawionych ludzi dotarła do kuchni, gdzie panował względny spokój. Jakaś para, siedząc, na blacie postanowiła zbadać sobie migdałki, przy użyciu własnych języków. Obecność Rosalie w niczym im nie przeszkadzała. Czarownica, ignorując zakochanych, przysiadła na podłodze i wyciągnęła z torebki telefon. Wysłała SMS’a do Dhalii. Na szczęście nie musiała długo czekać na odpowiedź.
– Rosie! – krzyknęła uśmiechnięta brunetka, wkraczając do pomieszczenia. Znajome od razu wpadły sobie w objęcia, jakby już od bardzo dawna się nie widziały. Wymieniły się paroma buziakami w policzek i dopiero po chwili Rosalie dostrzegła obecność kogoś jeszcze.
Spojrzała sceptycznie na młodą czarownicę, która właśnie jakby nieco przerażona rozglądała się dookoła. Jasmine sprawiała wrażenie nieobecnej i wręcz oderwanej od otaczającej ją rzeczywistości. Od razu można było stwierdzić, że bogate domówki to nie jej żywioł. Unikała kontaktu wzrokowego i dopiero gdy nie mogła zignorować dłuższego wpatrywania się w jej osobę, wymusiła na własnej twarzy skromny uśmiech w stronę Rosie. Jas nie podała ręki, dobrze zdając sobie sprawę z tego, że ten gest pozostanie nieodwzajemniony.
Rosalie rozchyliła usta, zastanawiając się co powiedzieć. Dobrze wiedziała, kim jest Jasmine, chociaż nie znała jej osobiście. Za to doskonale znała Annabelle DuLune. Dla Rosie, jak i większości społeczeństwa Sorcieres, była tylko zwykłą kurwą i zdrajczynią. Nie była uprzedzona, nie chciała się kierować plotkami. Po prostu niesmak po takich aferach zawsze pozostawał. Zwłaszcza że Rosie gardziła każdą wiedźmą, która puszczała się z człowiekiem. Brzydziła się każdym, kto mógł się do tego dopuścić.
Nie chcąc być niegrzeczna Rosalie, wydała z siebie jakiś niezidentyfikowany zlepek słów, który chyba miał oznaczać „miło poznać”. Przybrała sztuczny uśmiech.
– Mam nadzieję, że kojarzysz Jasmine? – zagaiła Dhalia.
– Tak. Znałam się z jej matką. – odparła szorstko kobieta, nadal mierząc krytycznym wzrokiem młodą wiedźmę. Rosalie skupiła się i po sekundzie zaczęła dostrzegać delikatną, bladozieloną otoczkę, okalającą Jas.
– Rosie… – Dhalia szturchnęła swoją przyjaciółkę, zerkając zażenowana na skonsternowaną Jasmine, która nic nie powiedziała.
– Annabelle była dobrą czarownicą, ale głupią kobietą. Mam nadzieję, że nie odziedziczyłaś tego po niej. – dokończyła złotowłosa.
– Nie znam mojej matki. Ledwo pamiętam, jak wyglądała. Nie rozumiem, po co ten temat. – powiedziała Jasmine, nie zdradzając żadnych emocji.
– Cóż. Myślę, że jesteś świadoma tego, jak postrzegają Cię inne czarownice.
– Właśnie dlatego, ją tu przyprowadziłam. – wtrąciła Dhalia. – Myślę, że Jasmine powinna poznać trochę swoje siostry i przy okazji pokazać, że fanaberie Annabelle jej nie dotyczą.
– Nie muszę niczego udowadniać. – oznajmiła Jas, przez zaciśnięte zęby. – Dziękuję za troskę, Dhalio. Sama umiem sobie znaleźć przyjaciół.
– Więc gdzie oni są? – zapytała bezczelnie Rosie, patrząc prosto w oczy rozmówczyni. Widząc malujące się zawstydzenie na jej twarzy, westchnęła. – Słuchaj. Jesteś naszą częścią, nie zmienisz tego. Obowiązują cię pewne zasady, do których musisz się dostosować. Nie będziemy ci rzucać kłód pod nogi, ale wiedz, że jeśli zaczniesz coś kombi… – przerwała, gdy dostrzegła tryskające czarne iskry buchające prosto z aury Jasmine. Zdziwiła się ogromnie, widząc po raz pierwszy u kogoś taką kombinację kolorów. Nie wiedziała, co mogło to konkretnie oznaczać, więc wolała pozostać czujna. – … nować, to nie spodziewaj się pomocnej dłoni. – powiedziała to ostrzejszym tonem, niż zamierzała.
– Dziewczyny, zaraz stanie się coś złego. – przerwała temat Dhalia, łapiąc się za głowę, a kolana zagięły się pod nią. – Mam wizję. Szybko… na balkon! Ała! – krzyknęła, powoli osuwając się na podłogę.
Rosalie zareagowała błyskawicznie, wybiegając z pomieszczenia, natomiast Jasmine zdezorientowana zawahała się, zastanawiając się nad tym, czy powinna pomóc Dhalii. Dopiero po kilku sekundach Rosie, krzyknęła za nią, że ma się ruszyć.
W mieszkaniu rozniósł się oszałamiający huk, a zaraz po nim dźwięk tłuczonego szkła. Ktoś zaraz krzyknął i nie mógł przestać wrzeszczeć. Rosie dobiegła do malutkiego balkonu, chociaż wiedziała, że było już za późno.
Na podłodze było pełno rozbitego szkła, a na nim leżała postrzelona wiedźma. Jakiś chłopak klęczał nad nią i cały roztrzęsiony powtarzał tylko „Gloria, Gloria, Gloria...”. Trzymał ręce nad jej klatką piersiową, dokładnie tam, gdzie była rana. Prawdopodobnie chciał ją uleczyć, jednak był zbyt w szoku, by sformułować, chociażby podstawowe zaklęcie.
Jasmine dobiegła do miejsca zamachu i zamarła w miejscu patrząc na wykrwawiającą się siostrę. Otworzyła usta i automatycznie zakryła je ręką. W oczach stanęły jej łzy.
– Potrzebuję twojej pomocy. – oznajmiła bezpretensjonalnie Rosalie. Spojrzała na Jas niemalże błagalnym wzrokiem. – Rzuć barierę dookoła budynku. Sprawca może tam jeszcze być, szybko. Reszta niech jej pomoże! – krzyknęła. Była rozwścieczona, ale i przerażona.
„Gdzie jest Heath, do cholery?!”
Podeszła ostrożnie do poszkodowanej i złapała mocno za dłonie zszokowanego chłopaka. – Spróbuję ją uleczyć, a ty mi powiedz, co się stało.
Przyklęknęła nad dziewczyną, dotknęła ostrożnie jej rany, po czym zaczęła recytować w skupieniu. „Étoile Déesse de la Lune et le Soleil Que le pouvoir de guérison de révéler”
– Ja… nie mam pojęcia… wyszliśmy na fajkę i nagle… nie wiem… – jąkał się młody mężczyzna. Ręce miał we krwi. Starł pot z czoła, pozostawiając karmazynową plamę. – Pomóż jej. O Boginie… Gloria, kochanie! – dotknął włosów wiedźmy. – Pomóż jej, błagam! – zawył.
„La terre est notre mère. Nous sommes ses enfants. La Terre est ma bien-aimée, sauvage et libre. Laissez cicatrise et à l'intérieur à l'extérieur.” Rosalie recytowała dalej. Poczuła jak łzy zbierają jej się w kącikach oczu. Dobrze wiedziała, że nic nie zdoła pomóc. Dziewczyna była już martwa, a mimo to nie chciała w to wierzyć. Była bezsilna, jednak nie mogła zostawić tego czarodzieja samego z taką tragedią.
W końcu odsunęła się powoli od martwego ciała. Chłopak przestał szlochać i spojrzał na Rosie z nadzieją, co jeszcze bardziej ją załamało.
– Przepraszam. Kula trafiła prosto w serce. – wyszeptała. Po sekundzie, oboje się rozpłakali.
***
– Mam nadzieję, że jesteście świadome, czemu was wezwałam.
Trzy wiedźmy siedziały przed biurkiem w gabinecie Hekate. Èlèonore nie raczyła spojrzeć na żadną z nich, gorliwie coś notując. Jasmine czuła się niekomfortowo, rozglądała się co chwila na boki. W myślach odliczała czas, aż będzie mogła stąd wyjść. Dhalia siedziała skupiona na krześle. Rosalie z kolei była nieobecna duchem i wpatrywała się nieprzytomnie w podłogę.
– Chodzi o Glorię DuLune. – powiedziała Dhalia.
– Zgadza się. – Hekate odłożyła w końcu pióro i popatrzyła na dziewczyny.
– Właściwie… nie rozumiem, jaki ja mam z tym związek, droga Hekate. – orzekła Jasmine.
– Byłaś tam. – Odparła wiedźma.
– Tak jak większość Sorcières, ale ich tutaj nie widzę.
– Cierpliwości, dziewczyno. Za chwilę się wszystkiego dowiesz. – Hekate skarciła swą podopieczną. – Po pierwsze, muszę was pochwalić. Jestem z Was dumna. Poradziłyście sobie z ogarnięciem całego bałaganu, nie zwracając niepotrzebnie uwagi ludzi. Szczególnie dla Jasmine, która przekonała patrol policyjny, dobijający się do mieszkania Rosalie i Heatha. Doskonale wykazałaś, że rozsądnie potrafisz korzystać ze swego Daru.
– Ja? – Jasmine nie dowierzała. – Nie sądziłam, że to coś ważnego… myślałam, że to oczywiste.
– Myślę, że to nieodpowiednia pora na pochwały i radość, Hekate. – wtrąciła szorstko Rosie. – Straciłyśmy naszą siostrę.
– Oczywiście, masz rację. – Èlèonore przystąpiła do kontynuacji swojej wypowiedzi. – Czekają nas duże zmiany przez ten wypadek. Z przykrością muszę Was o czymś poinformować. Ten postrzał nie był przypadkowym morderstwem jakiegoś szaleńca. Kula była wypełniona wodą święconą.
– To znaczy… – Dhalia pobladła ze strachu. – To był zamach? Ktoś o nas wie?!
Hekate przytaknęła.
– Dlatego muszę podjąć odpowiednie kroki. Wszystkie wiedźmy sprowadzą się do tej rezydencji, będzie Was obowiązywać także godzina policyjna.
– Co z naszymi ukochanymi? Mam zostawić Heatha? – zapytała Rosie.
– Najważniejsze są kobiety. To my mamy zdolności do reprodukcji, nie czarodzieje. Najważniejsze, żebyśmy przetrwały. Waszym zadaniem, będzie tych wszystkich zmian dopilnować. Od dzisiaj waszym priorytetem będzie chronienie całego stowarzyszenia. Zaczynacie od teraz.
– To… tyle? – zdziwiła się Dhalia.
– Dlaczego akurat my? – dopytywała Jasmine.
– Jasmine, twój Dar jest jednym z potężniejszych mocy, będziesz musiała zapanować nad niepokojami wśród Sorcières. Tylko ty jesteś do tego zdolna. Rosie potrafi zachować zimną krew w krytycznych sytuacjach i będzie doskonale wiedziała co robić, podczas ewentualnego ataku. Dhalia jako przyszła Hekate jest oczywistym wyborem. – wytłumaczyła czarownica.
– Ewentualny atak?! – warknęła Rosie. – Będziemy się tylko kryć? Nie zamierzamy coś z tym zrobić? Czy tylko będziemy czekać, aż nas wszystkich pozarzynają?
– O tym porozmawiamy już niedługo. Do tego czasu macie zapobiec właśnie kolejnym morderstwom. Idźcie już i sprowadźcie tu wszystkich.
Rosalie wstała jako pierwsza i szybko opuściła pokój, dziewczyny pobiegły zaraz za nią, uprzednio kłaniając się Hekate.
– Co za pierdolenie! – przeklęła złotowłosa, schodząc po schodach.
– Też mi się to nie podoba, ale Hekate nie postanawiałaby tak, jeśli miałoby nam to zaszkodzić. – powiedziała Dhalia. – Skupmy się na zadaniu.

wtorek, 9 sierpnia 2016

Chapitre III - Dahlia L'Étoile

Ze snu wybudził ją nieustający dźwięk dzwonka telefonu. Irytujący dżingiel odbijał się echem w jej głowie, powodując tym nieznośny, pulsujący ból. Przetarła oczy z jękiem niezadowolenia. W ustach miała specyficzny posmak i cały jej organizm wręcz błagał o kroplę wody. Czuła, że w paru miejscach narobiła sobie kilka siniaków. Westchnęła ciężko i podparła się dłońmi, starając podnieść swój ciężar ciała przy czym niechcący strąciła telefon, leżący nieopodal. Wraz z upadkiem na podłogę, urządzenie przestało wydawać jakiekolwiek dźwięki.
Pieprzyć to. Pomyślała, by po chwili zapytać samą siebie: Kac? Ja piłam? Rozejrzała się po swoim pokoju, szukając jakiejkolwiek wskazówki, która podpowiedziałaby jej co wczoraj robiła. Jednak pomieszczenie wyglądało tak jak zawsze.
Te same wysokie ściany, pomalowane farbą w odcieniu pastelowego fioletu.
Ta sama szafa z białego drewna, obok jej dużego łóżka.
To samo biurko, całe zawalone tymi samymi kartkami z manuskryptami, scenariuszami i pomysłami na takowe.
Ten sam parapet, na którym znajdowały się te same woskowe świece, kamienie i kadzidełka.
Nic się nie zmieniło, a ona leżała dalej na łóżku i liczyła na to, że luka w jej pamięci jakimś cudem się wypełni. Faktycznie, ostatnio miała kłopoty z zapamiętywaniem, niektórych rzeczy. Myślała, że to przez stres związany z pracą. Teraz jednak zapomniała o tym co robiła cały dzień. Pomyślała, że to nawet całkiem zabawne, że jak na wiedźmę, której Darem jest przewidywanie przyszłości, tak łatwo ucieka od niej przeszłość.
- Uspokój się. Nie panikuj, nie masz powodu. Za dużo pracujesz. - powiedziała sama do siebie, jakby miało to coś pomóc. - Skończysz pracę nad projektem i pojedziesz na urlop. Wszystko wróci do normy. - kontynuowała, czując jak niepokój w niej narasta. - Jesteś w końcu Dahlia L'Étoile, potężną wiedźmą, następczynią tytułu Hekate. Takie rzeczy nie wytrącają cię z równowagi.
Wiedziała, że za kilka minut do jej mieszkania wparuje rozwścieczony Ari Hunt – agent, który reprezentuje ją od początku jej kariery scenarzystki. Nawet, jeśli nie była w stanie określić przyczyny jego złości, wiedziała, że przyjdzie tu i nakrzyczy na nią, jakby była jego nastoletnią córką, która wróciła z imprezy później, niż było to ustalone. To było pewne, tak samo jak to, że dzisiaj cały dzień będzie słonecznie. To też była w stanie przewidzieć. Jednak żeby powiedzieć, co się stanie za kilkanaście sekund Dahlia nie potrzebowała zdolności magicznych.
Poczuła dyskomfortowy ucisk w żołądku i jak oparzona wyskoczyła z łóżka. Otwierając drzwi wpadła prosto do przestrzennego salonu, następnie minęła kuchnię i rzuciła się na drzwi do łazienki. Jak tylko się tam znalazła, nachyliła głowę nad muszlą klozetową i zwróciła wszystko co mogła zjeść i wypić ostatniego wieczora.
Gdy już było po wszystkim, podeszła do umywalki i przemyła swoją twarz. Wytarła ją małym ręczniczkiem i spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Przeklęła cicho pod nosem na własny widok. Jej cera była w kiepskiej kondycji, pod dolnymi rzęsami znajdowały się resztki tuszu, a sama była przeraźliwie blada.
Rozplątała warkocz i od razu weszła pod prysznic, by zmyć z siebie cały bród oraz nieprzyjemną woń wymiocin. Od razu poczuła się lepiej, jednak nadal odczuwała konsekwencje wczorajszego… no właśnie czego?
Wyszła z łazienki i pierwsze co rzucało się w oczy to jej ulubiony kapelusz z szerokim rondem, niedbale rzucony na środku puchatego dywanu w salonie. Sięgnęła po nakrycie głowy i ze zdziwieniem odkryła, że jest wilgotny i prześmierdł zapachem palonego tytoniu.
I wtedy rozległo się natarczywe pukanie, a właściwie dobijanie się do drzwi mieszkania.
- Dahlia! Otwórz do cholery! Błagam cię! Nie mogę stracić tej roboty! - do jej uszu doszły krzyki. Zrezygnowana, odłożyła kapelusz na stolik, opatuliła się szlafrokiem i otworzyła drzwi.
- Chryste! - krzyknął mężczyzna w garniturze. - Kamień mi z serca spadł! Ty żyjesz!
- Cześć, Ari. - odparła zachrypniętym głosem. Udała, że jego zachowanie wcale nie wprawia ją w konsternację. Zamknąwszy drzwi, odwróciła się do swojego agenta, który właśnie chodził gorączkowym krokiem po całym mieszkaniu.
- Co tu robisz? - zaryzykowała rozpoczęcie rozmowy.
Mężczyzna spojrzał na dziewczynę zszokowany i zrobił minę, jakby starał się rozwiązać skomplikowane działanie matematyczne. Starł kropelki potu z czoła. Wziął parę głębokich wdechów, chcąc nie wybuchnąć złością. Zawsze dobra mina do złej gry.
- Dahlia. - wypowiedział jej imię, chłodnym i rzeczowym tonem. - Jeśli robisz sobie ze mnie żarty, to uwierz mi, nie są one ani trochę zabawne.
- Nie bardzo rozumiem. - zmarszczyła brwi, czując dreszcze na całym ciele.
- Nie bardzo rozumiesz? - powtórzył. Jego plan trzymania złości na wodzy właśnie został brutalnie zniszczony. - Dzwonisz do mnie, pieprzysz jakieś bzdury jakbyś była na haju, później krzyczysz na mnie i stwierdzasz że zwalniasz mnie i odchodzisz z branży. Następnie nie odbierasz telefonów przez resztę dnia, a gdy przychodzę rano mówisz mi, że nie bardzo mnie rozumiesz? To ja powinienem zadać to pytanie. Co się z tobą dzieje, dziewczyno?!
- Ehm… - zająknęła się. Czuła suchość i drapanie w gardle. Coś ukuło ją w płucach. Była osłabiona, jakby miała za sekundę omdleć. Usiadła na fotelu, nie chcąc martwić Ariego swoim stanem zdrowia. Chciała coś powiedzieć, jednak nie wiedząc jak się wytłumaczyć, zaczęła intensywnie przypatrywać się oknom w pomieszczeniu.
Zawsze były takie duże? Zastanawiała się, nie spuszczając wzroku z tafli szkła, przez którą ktoś z sąsiedniego budynku mógł ją idealnie widzieć. Nagle poczuła się dziwnie zagrożona. Przygryzła wargę i zdecydowała, że jeszcze dzisiaj przed pracą kupi solidne zasłony. Najcięższe i w najciemniejszym kolorze. Tak na wszelki wypadek.
- Dahlia? - Ari pomachał jej swoją dłonią przed jej oczyma. - Poważnie pytam. Jesteś chora? Blado wyglądasz.
- Nie… Znaczy… Przepraszam, kiepsko się czuję. - odparła, tak jakby nie do końca zrozumiała co przed chwilą powiedział mężczyzna.
- Co się dzieje? Martwię się. – agent przyłożył rękę do jej czoła. Było zadziwiająco chłodne. - Mam nadzieję, że nic nie bierzesz. – dodał podejrzliwym tonem.
- Nigdy w życiu, Ari. Jestem przemęczona. Potrzebuje wakacji. – brzmiała szczerze. – Mógłbyś coś dla mnie zrobić?
– Dobrze.
– Zaparz mi ziółek, poczuję się po nich lepiej. – powiedziała, na co mężczyzna od razu poszedł do kuchni, która od salonu była jedynie odcięta półścianką. – Środkowa szafka, ten lniany woreczek z brzegu. Nie ten! Obok. – pokierowała go.
– Od cholery masz tych ziół. – skomentował Ari. Dahlia nie raczyła pociągnąć tego tematu.
Milczeli gdy woda gotowała się w czajniku elektrycznym, a mężczyzna zgodnie z poleceniami młodej scenarzystki wsypał do kubka dwie łyżki suszonych ziół. Kiedy przyszykował napar i podał go w naczyniu Dahlii, dziewczyna przytknęła kubek do ust jednak nie upiła ani łyka herbatki. Wyszeptała parę niezrozumiałych dla Ariego słów i ukradkiem wykreśliła palcem w powietrzu jakiś znak. Po tych czynnościach dopiero upiła odrobinę napoju leczniczego.
– Wczoraj… coś mi odwaliło i poszłam się uchlać. – zaczęła się tłumaczyć. – Wiem. Głupie, nieprofesjonalne i dziecinne zachowanie. Za dużo stresu, nie śpię po nocach. Po prostu potrzebowałam się rozerwać. Przesadziłam i nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Nie pamiętam jak z tobą rozmawiałam, ale bardzo cię przepraszam jeśli powiedziałam coś nie tak, a sądząc po twoich słowach pewnie było to więcej niż „coś nie tak”.
Mężczyzna nie odzywał się przez dłuższą chwilę. Myślał intensywnie co odpowiedzieć. Czuł się trochę winny, a trochę mu ulżyło. Przetarł oczy, podszedł do dziewczyny i potarmosił ją po włosach, sprawiając, że poczuła się nieco lepiej.
– Masz szczęście, że znamy się już od kilku lat i nie dzwoniłem do studia. Nie straciłaś pracy, a ja mojego wieloletniego klienta. Dzisiaj ostatni dzień kręcenia, więc będziesz miała szansę odpocząć. Zasłużyłaś sobie. - uśmiechnął się w jej stronę. - Obiecaj mi tylko, że już nigdy tak nie zrobisz, dobrze? Umówmy się, że był to jednorazowy incydent i nigdy do tego nie wrócimy. - poprosił, patrząc na nią pobłażliwie.
- Obiecuję. - Dahlia odwzajemniła uśmiech i pociągnęła kolejny łyk naparu.
***
Było grubo po osiemnastej, gdy Dahlia wyszła ze studia 20th Century Fox, gdzie pracowała nad najnowszym serialem. Ostatni dzień nagrań za nią. Koniec męki. W końcu może odpocząć na jakiś czas. Skończą się luki w pamięci, niewytłumaczalne wybuchy gniewu i niespodziewane ataki paniki. Uśmiechnęła się sama do siebie i wsiadła do wcześniej zamówionej taksówki. Gdy jej osoba znalazła się na tylnym siedzeniu pojazdu, przytuliła do siebie torbę z Ikei, w której znajdowały się nowe duże zasłony w odcieniu pastelowego fioletu. Podała kierowcy adres i po kilkunastu minutach znalazła się pod miejscem zamieszkania DuLune'ów.
Weszła bez pukania jak do siebie. Mieszkania wiedźm miały tą zaletę, że zazwyczaj były chronione przez zaklęcia obronne i ktoś, kto nie posiadał zdolności magicznych nie miał szans się dostać na posesję. Stanowiło to też duży komfort dla sióstr ze stowarzyszenia, które nie musiały zawracać sobie głowy czymś takim jak posiadanie kluczy.
Dziewczynę powitała sama Hekate i zaraz po niej krzątająca się obok Eunice.
Èlèonore DuLune była niesamowicie wysoką kobietą, prezentującą się zazwyczaj bardzo dystyngowanie. Popielate włosy upięła w elegancki koczek, a na czoło opadał jej pojedynczy lok. Na uszach nosiła kolczyki wysadzane rubinami. Sama była odziana w długą karmazynową suknię. Posiadała niebywale smukłe dłonie, które sprawiały wrażenie, że wyglądała na drobniejszą niż jest w rzeczywistości. Prawda była taka, że to właśnie ta kobieta była najpotężniejsza w całym stowarzyszeniu, jak nie na świecie.
– Witaj, Èlèonore. – Dahlia odpowiedziała skromnym ukłonem. – Eunice. – kiwnęła głową. – Przyszłam na nauki z Jasmine.
– Pójdę ją zawołać. – oznajmiła Eunice i nie minęła sekunda, a już jej nie było. Dahlię zawsze zastanawiało w jaki sposób ta kobieta potrafi bezszelestnie pojawiać się i znikać. Praktycznie niezauważalnie.
Przeszły razem z Hekate do pokoju gościnnego, gdzie odbywało się większość lekcji młodych sorcières.
– Jak idą przygotowania do egzaminu, moja droga? – zagadała Èlèonore, gdy Dahlia usiadła na wielkiej białej sofie. W międzyczasie kobieta przegoniła z pomieszczenia dwie młodziutkie adeptki. – Macie ponad godzinę czasu wolnego, później kolacja. Nie spóźnić się i nie biegać po korytarzach. – oznajmiła surowym tonem.
Cholera. Pieprzony egzamin. Przeklęła w myślach Dahlia.
Mimo tego, że wszyscy w stowarzyszeniu wiedzieli, że to panna L'Étoile obejmie tytuł, pozycję a zarówno obowiązki Hekate, nic nie było za darmo. Każda chętna, która chce kandydować do zostania głową Les Sorcières musi przejść egzamin sprawdzający. Ma on za zadanie głównie przetestować zdolności magiczne, jednak trzeba się wykazać niebywałą inteligencją, sprytem oraz umiejętnością współpracy z innymi.
– Rozumiem, że nie najlepiej. – Hekate spojrzała karcąco na nią, odczytując jej myśli. Dahlia zawsze się zapominała i nie pilnowała swego umysłu jak należy.
– Nie lubię, gdy wchodzi się do mojej głowy. – odparła naburmuszona panna L'Étoile. W sekundę później na jej twarzy pojawił się grymas bólu. Czuła jakby ktoś zaciskał sznur na jej szyi, jednak jedyne co widziała to przerażająco ciemne oczy Hekate, wpatrujące się w nią z zimną obojętnością oraz jej usta szepcące zaklęcie. Zaklęcie, które w ciągu kilkunastu kolejnych sekund mogłoby zabić młodą wiedźmę.
– Trochę pokory, dziewczyno. – lodowaty spokojny ton głosu Èlèonore, był bardziej przejmujący niż jakby miała krzyczeć. Oczy Dahlii zajęły się pojedynczymi kroplami łez.
Błagam, przestań! Wybacz mi! Krzyczała w umyśle, nie będąc w stanie zmusić swojej niemalże zmiażdżonej krtani do pracy.
– Niech to będzie dla ciebie lekcja. – oznajmiła Hekate i jak za odjęciem ręki Dahlia znowu mogła oddychać. Łapała łapczywie powietrze ustami. Wyglądała przy tym jak świeżo wyciągnięta ryba z jeziora. Powstrzymała się płaczu. Nie mogła sobie pozwolić na tak infantylne zachowanie. – Jako osoba, która będzie miała na głowie całe stowarzyszenie musisz wiedzieć, że bycie zbyt zuchwałym nie popłaca. Nie zadzieraj nosa, odnoś się do wszystkich z szacunkiem. Za jego brak odpłacaj dwa razy gorzej. Masz wzbudzać respekt, a nie uchodzić za rozkapryszoną panienkę.
– Tak jest, Èlèonore. – pokiwała przepraszająco głową, następnie pozwalając na to by nastała krępująca cisza. Usiadła na sofie i patrzyła na swoje fioletowe trampki, tak jakby były czymś niesamowicie ciekawym. Nie spostrzegła kiedy Hekate w milczeniu odizolowała się od pomieszczenia i na jej miejsce wkroczyła młodziutka, rezolutna Jasmine.
– Nie musisz się bać. – wiedźma dotknęła włosów Dahlii w akcie troski, jednak kobieta odskoczyła jak oparzona czując czyjś dotyk. Jasmine odsunęła niepewnie rękę. Spojrzała na towarzyszkę pytająco. Dahlia pokręciła tylko głową i wskazała miejsce przy stole.
***
– Czemu to robimy? – zapytała zmęczonym głosem Jasmine, w momencie kiedy po raz dziesiąty nie udało jej się odczytać znaku z fusów jaśminowej herbaty. Zaczęła się bawić białą filiżanką i co chwila pociągała nosem, by przyjemny zapach naparu popieścił jej nozdrza.
– Czemu ćwiczymy? Każda wiedźma, powinna znać podstawy z każdego rodzaju magii. – wyklarowała Dahlia. Wyrwała filiżankę z rąk podopiecznej, w obawie, że zaraz upadnie na podłogę. Postawiła ją pośrodku stołu i spojrzała na towarzyszkę karcąco. Ta na to przewróciła oczami.
– Nie o to pytam. Czemu zajmujemy się jakimś przestarzałym wróżeniem z fusów? Czemu nie ćwiczę bardziej praktycznych rzeczy jak inne sorcières w moim wieku? – odparła z wyrzutem.
Dahlia westchnęła.
– Dobrze wiesz czemu. Nie jesteś głupia, Jas. – kobieta złapała za kosmyk swoich włosów i zaczęła nakręcać go sobie na palca. – Po pierwsze jesteś stracona w stowarzyszeniu przez twoją matkę. – cisnęło jej się na usta „tą dziwkę” jednak Dahlia należała do osób, które najpierw myślą a później mówią. – Po drugie twój Dar, jest tym który należy tłumić, a nie rozwijać. I wiesz o tym dobrze, nie rozumiem czemu muszę ci to tłumaczyć.
Jasmine wydęła usta nie będąc zadowolona z tej odpowiedzi.
– No dobrze. – Dahlia westchnęła po raz kolejny. – Chcesz poćwiczyć coś innego? Pokaż mi jak to robisz. Jak wchodzisz ludziom do umysłu? – uśmiechnęła się chytrze, po czym szybko rzuciła na samą siebie kilka elementarnych zaklęć ochronnych.
I nagle od niechcenia odrzuciła swój kasztanowy lok, którym ciągle się bawiła i spojrzała na filiżankę, którą minutę temu postawiła obok porcelanowego imbryczka. Nagle jej gardło zajęła ogromna suchość. Pić! Pić! Słyszała w głowie. Złapała za czajnik i nalała herbaty. Jej ruchy były bardzo szybkie, wręcz gwałtowne. Tak jakby miała zaraz umrzeć z pragnienia. Miała wrażenie, że tylko to się teraz liczy. Tak jakby czekała na to całe swoje życie. Na tak mało ważną czynność jaką było napicie się ciepłego naparu. Osuszyła filiżankę pojedynczym haustem. Gdyby nie fakt, że napój zdążył już ostygnąć, Dahlia z pewnością poparzyłaby sobie cały przełyk. Otarła usta i spojrzała zaskoczona na Jasmine.
– Jak… co…? – zająknęła się. – Co się stało?
– Sprawiłam, że miałaś ochotę napić. – odpowiedziała dziewczyna.
– Ale… jak? To było wręcz irracjonalne pragnienie. Jakby nic się innego nie liczyło, oprócz tej durnej herbaty! W którym momencie to zrobiłaś? Rzuciłam zaklęcia obronne, poza tym moje amulety! – Dahlia złapała się za wisiorek z kamieniem, który często nosiła na szyi.
– Twój błąd. Rozproszyłaś się. Podstawowe zaklęcia ochronne, bronią jedynie przed zagrożeniami czysto fizycznymi. Ja tylko weszłam do twojej głowy. To trochę jak czytanie myśli, tylko zamiast ich odczytywać, manipuluje nimi i je przestawiam. Rozumiesz? – wyjaśniła Jas.
– Okej. – wydusiła nauczycielka będąc w szoku.
Jasmine uśmiechnęła się skromnie i odebrała z rąk przyszłej Hekate filiżaneczkę. Zajrzała do środka, w celu odczytania czegokolwiek z mokrych liści, chociaż wątpiła, że cokolwiek tam zobaczy. Skrzywiła się.
Dahlia obserwowała każdy jej ruch. Jest prawdziwie samotna. Pomyślała. Stracona na towarzyski ostracyzm, tylko dlatego, że jej matka nie umiała się powstrzymać od rozchylenia kolan przed jakimś człowiekiem. Zdziwaczeje, jeśli nadal będzie siedzieć sama w tym domu.
– Zostaw to. Koniec na dzisiaj. – zarządziła Dahlia. – Po obowiązkach przychodzi czas na przyjemności.
– To znaczy? – Jasmine zmarszczyła brwi.
– Zobaczysz. – kobieta uśmiechnęła się tajemniczo. – Wychodzimy.

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Chapitre II – Eric Winstone

Do lokalu należącego do Sheraton Grand Hotel ospałym krokiem wszedł czarnoskóry mężczyzna. Zajął miejsce przy barze i zamówił szkocką whiskey. Szybko dostał swój trunek, gdyż o 10 rano nie było zbyt dużego ruchu. Patrzył chłodno na szklankę, tak jakby chciał ją zgnieść w swojej ręce. Dotknął kciukiem blizny na swojej brwi i po chwili zastanowienia, przeżegnał się i odmówił krótką modlitwę. Gdy skończył ujął w dłonie przywiązany na rzemyku mały krzyż, który zawsze nosił na szyi. Ucałował go, w miejscu, gdzie widniał wygrawerowany napis – Lucy.
Powinieneś wrócić do domu, Eric. Powiedział mu głos w głowie.
Ignorując go, opróżnił zawartość szklanki jednym haustem.
Po chwili do baru weszła wysoka dziewczyna w czarnym kapeluszu, spod którego wystawał długi, niechlujnie spleciony warkocz. Rozmawiała z kimś przez telefon, jednak Eric nie zwrócił najmniejszej uwagi na to co mówiła. Skupił się na jej niesamowitych oczach. Widział już ludzi z heterochromią tęczówek, nie zdziwiła go ta różnobarwność. Najbardziej zagadkowe były tańczące iskierki, które dosłownie tryskały z jej oczu. Chociaż mogło mu się tylko wydawać.
Przetarł własne powieki z niedowierzania i spojrzał jeszcze raz na dziewczynę, która właśnie siadła pod takim kątem, że już nie mógł złapać jej spojrzenia. Rozłączyła się i poprosiła barmana o koktajl z białym rumem.
Podążył jej śladem i zamówił kolejną szklankę whiskey. Wtedy kobieta spojrzała na niego kątem oka.
- Dość wczesna pora, jak na picie szkockiej. - skomentowała, poprawiając pedantycznie swój kapelusz.
- Czy czas ma aż takie znaczenie? - zapytał, nieco zaskoczony jej komentarzem. Wyciągnął z kieszeni spranych dżinsów pogniecioną paczkę marlboro. Wybrał z niej papierosa i wziął go do ust. Nim zdążył odpalić, barman spojrzał na niego karcąco i wskazał na znak który informował o zakazie palenia w lokalu. Eric przeklął pod nosem.
- W dzisiejszym świecie? Wręcz ogromne. - odpowiedziała dziewczyna, biorąc łyk swojego drinka.
- Pewnie masz rację. - zaśmiał się szorstko. - Jestem Eric. - podał jej dłoń.
Kobieta spojrzała na niego niepewnie i zlustrowała jego rękę krytycznym wzrokiem. Potem spojrzała na niego bezpośrednio. Teraz jej tęczówki wyglądały zupełnie inaczej. Bledsze, bez wyrazu. Stały się wręcz matowe, a iskierki zniknęły.
Za dużo pijesz. Wracaj do domu.
- Nie przedstawisz mi się? - wykrzywił usta.
- Och. Nie wiem jak chcesz, żebym miała na imię. - odpowiedziała wymijająco.
- Chyba nie rozumiem. - jęknął zdezorientowany w sytuacji. Chciał zacząć się rozglądać w poszukiwaniu jakiejś ukrytej kamery.
- Wiesz… - ściszyła swój głos, przesiadając się bliżej do mężczyzny. - Ściany mają uszy. Wybierz sobie. Mogę być kimkolwiek zechcesz.
Eric roześmiał się, prawdziwie rozbawiony. Minęło dużo czasu, odkąd ostatnio się szczerze uśmiechał. Nawet nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy dokładnie to było. Przez chwilę jego duszę zaniepokoiło coś, co nazwałby poczuciem winy.
Nie możesz być szczęśliwy.
Opróżnił szklankę by zagłuszyć ten irytujący głos.
- Jeszcze raz to samo i coś dla pani… - zastanowił się przez chwilę. - Florence.
- Podoba mi się! - zachichotała. - Kolejny koktajl z rumem. - poprosiła dokończając poprzedni. - Czemu więc upijasz się przed południem, Eric?
- Prawdopodobnie, z najbanalniejszego powodu na świecie. - westchnął pochłaniając kolejną porcję szkockiej. - Tęsknię za kimś.
- Żona?
- Siostra. - odparł krótko, dając do zrozumienia, że nie chce kontynuować tematu. - A Ty?
Florence uśmiechnęła się tajemniczo, nic nie odpowiadając. Sączyła powoli drinka.
- Mam nadal wybierać, tak? - pokiwała potakująco głową. - Dobrze. Wyglądasz młodo, nawet bardzo. Możesz mieć nawet i 16 lat. Problemy w domu? Albo z chłopakiem. Dlatego uciekłaś, daleko od rodziny i przyjaciół. Nie jesteś stąd, to pewne. Jesteś za blada na Kalifornijkę. Hmm… Nowy York pasuje do ciebie. Pewnie każdy weekend spędzałaś ze znajomymi w jednej z hipsterskich kawiarni na Manhattanie. Teraz poszukujesz lepszego życia i marzysz o podbiciu Hollywood jak każda zbuntowana nastolatka. - wyklarował swoją opowieść, po czym dokończył trunek.
- Brzmi całkiem interesująco. - Florence zaśmiała się ponownie. - Chcesz się przejść? - zeszła z krzesła, zostawiając niewypitego drinka.
***

- Mam nadzieję, że wziąłeś parasol. - powiedziała dziewczyna wraz z momentem, kiedy weszli na dach hotelu.
- Jest słonecznie. - Eric rozglądał się dookoła, nie wiedząc jak ma interpretować zachowania nieznajomej.
Dziewczyna zaśmiała się, obracając się i tworząc w powietrzu kółka. Spojrzała w niebo i wciągnęła powietrze głęboko do płuc. Uśmiechała się sama do siebie. Eric patrząc na nią, odpalił papierosa. Zaciągnął się głęboko. Mimo, że zachowywała się jakby była naćpana, wzbudzała w nim ciepłe uczucia.
Przypomina ci ją, prawda? Była mniej więcej w jej wieku, kiedy umarła, czyż nie?
- Zamknij się. - szepnął sam do siebie, sięgając po kolejnego macha.
Wracaj do domu, Eric. Nic nie zdziałasz. Zmarnujesz całe życie, na szukanie tych, które ją zamordowały. A gdy się zemścisz, wcale nie poczujesz się lepiej. Zostaniesz sam. Z pustką w duszy. Gdyż, dobrze wiesz, że tym samym staniesz się tym, czego najbardziej nienawidzisz.
-
Zamknij się! Zamknij się! - krzyknął, wybudzając Florence z jej euforycznego transu.
Dziewczyna spojrzała na towarzysza zaniepokojona. Czarnoskóry speszony zaczął drapać się za uchem i wybąknął coś pod nosem, chcąc przeprosić.
Dziewczyna znowu się uśmiechnęła.
- Chcesz kogoś zabić? - zapytała takim tonem, jakby pytała o to co zjadł na śniadanie. Eric z wrażenia, o mało co nie zakrztusił się dymem, którym właśnie się zaciągał.
- A czy ty coś wąchałaś z rana? - zapytał mężczyzna odkasłując. Spojrzał na nią przerażony.
- Może. - zachichotała kolejny raz. - A może jestem po prostu szalona? - delikatnie uderzyła się piąstką w głowę kilka razy.
Eric milczał, utkwiwszy w niemałym zakłopotaniu.
- Wydaje mi się, że każdy z nas w większym lub mniejszym stopniu posuwa się do szaleństwa. - odpowiedział w końcu po chwili zastanowienia. Dokończył swojego papierosa i przygniótł niedopałek ciężkim butem. - Gdybym opowiedział Ci o własnym życiu, też byś uznała mnie za wariata.
O tym kim jestem. O Lucy. O mojej siostrze, którą zamordowała wiedźma. Jakaś paskudna kobieta, zrodzona z szatańskiego nasienia. Brzydzę się tą rasą czy czym one w ogóle są. Niedobrze mi się robi na samą myśl o nich. Znajdę tą, która odebrała mi Lucy, zabije najpierw ją, a później wyrżnę je wszystkie. Splunął, zakończywszy swój monolog w myślach.
Poczuł na głowie chłodną kroplę wody, po czym spojrzał w górę. Na niebie zaczęły się kłębić szare, ciemne chmury, powoli zasłaniające oślepiający błękit. Zawiało, a powietrze wypełniło się specyficznym zapachem. Następna kropla deszczu znowu spadła na Erica, mocząc mu przy tym brew. Później kolejna, a po niej jeszcze jedna, aż nagle lunęło tak siarczyście, że nie minęło nawet dziesięć sekund i mężczyzna był już cały przemoczony.
- Po to miał być potrzebny ten parasol? Skąd do cholery wiedziałaś… - chciał zapytać Florence, jednak po kilkukrotnym rozejrzeniu się, zrozumiał, że stoi tutaj zupełnie sam.

środa, 25 maja 2016

Chapitre I - Jasmine DuLune

- Laissez la lune autour de moi, sa protection pendant la journée et la nuit. - szeptałam powtarzając to zdanie kilkakrotnie, w trakcie czego kreśliłam kredą okręgi na drewnianej podłodze w swoim pokoju. Gdy udało mi się narysować pokaźnych rozmiarów pentagram, weszłam w środek i złapałam za białą podłużną świecę, którą już wcześniej naszykowałam. Skupiłam swój wzrok na loncie. - Mauvaises mains blanch et ratatiner à l'agonie. - Przed oczyma pojawił mi się mały płomyczek. - J'invoque la triple impact. Cela a la volonté et laisser se produire! - dokończyłam zaklęcie i zdmuchnęłam ogień.
W tym samym momencie ktoś zapukał i drzwi uchyliły się.
- Jasmine, przyszła już Catherine. Czeka w salonie. - Do pokoju weszła nasza służąca, Eunice. Uśmiechała się skromnie, a jej głos jak zwykle był ledwie słyszalny.
- Cholera. Nie jestem gotowa. - z roztargnienia odłożyłam świecę na półkę. - Podaj jej herbaty czy cokolwiek i powiedz, że zejdę za dziesięć minut.
- Oczywiście. - odparła kobieta składając lekki ukłon, chociaż zawsze jej powtarzam, że przy mnie nie musi tego robić.
- Dzięki, Eunice! - zdążyłam krzyknąć nim zniknęła.
Czym prędzej podbiegłam do swojej szafy i wyrzucałam z niej po kolei każdy ciuch, zastanawiając się który byłby najlepszy na lekcję. Zabawne, że martwiłam się rzeczami, o które martwią się nastolatki. Może to i lepiej? W końcu zgrywam właśnie nastolatkę, chociaż w rzeczywistości jestem niewiele starsza, bo mam jedynie 25 lat.
W końcu wyciągnęłam luźną, czarną sukienkę z rękawami przed łokieć. Idealna do gry na wiolonczeli. Wcisnęłam ubranie na siebie i podeszłam do wysokiego lustra.
Z posrebrzanej tafli patrzyła na mnie bardzo młoda twarz. Za młoda w stosunku do tego, jaka powinna być. Tak to ja. Żadna iluzja optyczna. Gdzie tkwi haczyk?
Jestem wiedźmą.
Nie. Nie jestem nieśmiertelna, chociaż czarami i odpowiednimi ziołami potrafimy wydłużyć sobie życie i zapewnić nieskazitelną urodę przez wiele lat. Moje dosłownie drobniutkie opóźnienie w starzeniu się jest niczym przy Hekate – to przydomek naszej przywódczyni i nestorki rodu. Nikt chyba już nie wie ile naprawdę ma lat, poza Eunice, która nigdy w życiu nie zdradziłaby czyjegoś sekretu. Wiem jedynie, że Hekate jest jedną z nielicznych, które przeżyły i pamiętają procesy czarownic z Salem. Jak na swoje 300 lat (albo pewnie o wiele więcej), trzyma się całkiem nieźle.
Więc kim są wiedźmy? Kim jesteśmy tak naprawdę? Nazywamy siebie stowarzyszeniem Les Sorcières. Jesteśmy dla siebie siostrami w sensie dosłownym biologicznie jak i ze względu na nasze podobieństwo w „uzdolnieniach”. Nie mniej jednak, każda z nas jest ze sobą spokrewniona. Tworzymy rodzinę z ogromnym rodowodem, swoją historią sięgającym głęboko w czasy jeszcze przed naszą erą.
Chociaż wywodzimy się z plemion celtyckich, to swoje pochodzenie przypisujemy Francji. Według legendy Les Sorcières, powstało z inicjatywy Trzech Sióstr - Étoile, Soleil i Lune. Urodziły się jako trojaczki i od najmłodszych lat wykazywały nadzwyczajną wrażliwość oraz posiadały zdolności, których nikt nie umiał wytłumaczyć. To im zawdzięczamy wykształcenie się trzech wielkich rodów, z których składa się nasze stowarzyszenie. Nasze nazwiska również nie są przypadkowe. Według starodawnych wierzeń, nasza moc pochodzi od konkretnych ciał niebieskich. Rodzina DuLune czerpie moc z księżyca, Soleil – słońca, a L'Étoile od reszty gwiazd oddalonych od układu słonecznego. Wiadomym jest, że taki pogląd zmienił się w ciągu tych lat, kiedy nauka rozwinęła się i człowiek poznał skrawek kosmosu. Dlatego aktualnie wierzy się, że nasza moc jest zwyczajnie darem od świata. Uniwersum jest nasycone magią, na które tylko nasze rodziny są wrażliwe. Różnice między nazwiskami nie są niczym specjalnym, poza tym, że w zaklęciach zwracamy się do innego „źródła mocy”. To trochę jak z religią. Są grupy ludzi, którzy wyznają co innego, a tak właściwie to każdy modli się o to samo. Z tym wyjątkiem, że u nas z powodu tych różnic nikt nie wszczyna wojny.
Po najazdach na tereny dzisiejszej Francji ok. 450 p.n.e., nasze siostry osiadły na nich i rozwijały nasz kult, aż do wieku XVII. Ten okres był dość nieprzyjemny zarówno dla nas, jak i dla całej Europy, nękanej wojnami. Po wojnie trzydziestoletniej, przerażone, w obawie o dalszy los stowarzyszenia postanowiłyśmy wyemigrować do jak by się mogło wydawać „ziemi obiecanej”. Celem naszej podróży było jakże banalne miejsce – miasteczko Salem. Tak. Ta właśnie mieścina słynie głównie z procesów polowania na czarownice w roku 1692. Niektóre z nas traktują to jako ujmę na honorze, a nieliczne jako śmieszną historyjkę. W rzeczywistości podczas tych procesów, nie zginęła żadna wiedźma. Jesteśmy zbyt sprytne by się zdradzić. Szczególnie w obecnych czasach. Ludzie są tacy ignoranccy i zbyt głupi, by otworzyć swój umysł poza utarte schematy. Prędzej posłano by nas do psychiatryka, niż dano wiarę w nasze istnienie jako istot ponadprzeciętnych, co wcale nie oznacza, że jesteśmy całkowicie bezpieczne. Gdyby jednak doszło jakimś cudem do odkrycia tego co potrafimy, znalazłybyśmy się wszystkie w jakimś laboratorium lub innym centrum badawczym, gdzie potraktowano by nas ostrzami skalpeli i nie tylko. Drugą opcją jest też zbiorowa paranoja tak jak było w przypadku wspomnianego już Salem. Ludzie wtedy kompletnie oszaleli. To wystarczyło, żeby nas wystraszyć. Zawsze jesteśmy świadome istniejącego ryzyka. Dlatego migrujemy niepostrzeżenie, lokując się w miejscach, gdzie nie zostawimy po sobie zbyt wielkiego śladu, zazwyczaj w dużych miastach, gdzie można łatwo wtopić się w tłum.
I oto jesteśmy. Los Angeles. Miasto, które się kocha albo nienawidzi. Gdzie zamiast śniegiem, sypie kokainą. Zamiast chodzić, latasz. Stolica wielkich jak i tych niespełnionych artystów. Gdzie każdy tęskni za latami 80' kiedy narkotyki były łatwo dostępne, chodziło się na kiczowate dyskoteki a w radiu leciała muzyka zespołów, w których nikt nie umiał grać na żadnym instrumencie.
Opuściłam własny pokój. Zdążyłam strzepnąć wędrowny pyłek kurzu z rękawa i niemalże podskakując zeszłam schodami na dół, prosto do wielkiego pokoju gościnnego. Po drodze ubrałam swoją twarz w uśmiech numer sześć.
- Dzień dobry, Catherine! - powiedziałam, głośno i wyraźnie do stojącej plecami do mnie wysokiej kobiety.
Jej rdzawe pasma włosów, swobodnie opadały na ramiona. Odwróciła się powoli, niczym w zwolnionym tempie. Jej zielone oczy sprawiały wrażenie niesamowicie ciemnych w zestawieniu z jej śnieżnobiałą cerą. Twarz zdobiły liczne piegi, które rozsypywały się od wysoko wysuniętych kości policzkowych aż po ramiona i dekolt. Uśmiechnęła się w moją stronę i wiedziałam, że był to wymuszony uśmiech.
Może nie czytam w myślach, ale charakteryzuje się ponadprzeciętną empatią. Myślę, że to trochę idzie w parze z moim Darem. Każda z wiedźm, ma kilka specjalnych zdolności, jednak zawsze jedna góruje nad resztą i nazywa się ją właśnie Darem. Zazwyczaj jest to ta umiejętność, która przejawia się jako pierwsza w trakcie dojrzewania. Wtedy zaczyna się pobierać lekcje magii u samej Hekate. Trwają one do tego momentu, w którym nauczy się panowania nad Darem do perfekcji. W moim przypadku jest to nieco bardziej skomplikowane, gdyż Hekate bardziej stara się go stłumić, aniżeli rozwijać. Moim Darem jest Urok. Potrafię manipulować myślami innych i zmuszać ich do robienia różnych rzeczy. A raczej sprawiać, by myśleli, że chcą robić to co ja chcę. Hekate chyba myśli, że jestem zbyt nieodpowiedzialna jak na taką zdolność. Nie mam do niej żalu, sama pewnie bym tak postępowała na jej miejscu.
Patrzę na moją instruktorkę gry na wiolonczeli i wiem, że jest smutna. Mogłabym z łatwością zmusić ją by powiedziała mi co jest nie tak. Nie robię tego i nawet nie chcę. Catherine jest dla mnie bardzo specjalną osobą. Pominąwszy Eunice, chyba jedyną, której mogłabym zaufać oraz tą jedyną… którą mogłabym pokochać. Nie. Którą kocham, że aż mnie boli. Ponieważ jest to kobieta. Kobieta dwa razy starsza. Kobieta żonata. Kobieta, która ma córkę. Nawet jeśli to by się dla mnie nie liczyło i tak moje uczucia do niej są tyle samo warte co historyjki o UFO.
Jeśli chodzi o związki czy małżeństwa, Les Sorcières ma dość specyficzne poglądy w tej sprawie. Dla śmiertelnika, mogą być one mało logiczne. Tak naprawdę, w żadnym społeczeństwie nie ma ani krzty logiki. Wszędzie działają różne, chaotyczne zasady uwarunkowane kulturowo. Tak samo u nas.
Żeby to nieco rozjaśnić – istotami wrażliwymi na magię, mogą być nie tylko kobiety ale i mężczyźni. Czarownicy. Nie jest to niespotykane zjawisko, jednak nie przypisuje się im takiej władzy jak kobietom. Dla przykładu, w historii stowarzyszenia, nie było jeszcze nigdy mężczyzny, który objął stanowisko Hekate. Zdarzają się też przypadki, kiedy nowo narodzeni chłopcy w naszych rodzinach są porzucani jako niemowlaki, chociaż takie zachowania należą do wyjątków. Z czarownikami, jest jeszcze ten problem, że każdy bez wyjątku rodzi się bezpłodny. Obecnie korzystamy z anonimowych dawców w banku spermy, do zapładniania wiedźm. Z reguły każda z nas ma narzucone z góry wydanie na świat przynajmniej jednego magicznego potomka. Dawniej byłyśmy zmuszane do uprawiania seksu z normalnymi facetami, jednak żadna czarownica nie mogła wejść z takim w formalny związek. I to utrzymuje się do dzisiaj. Wolno nam się wiązać jedynie z osobami z magicznych rodów. Jeśli jakaś Sorcière zakochała się w zwykłej osobie była w oczach stowarzyszenia po prostu... dziwką. Tak samo jak moja matka.
Annabelle DuLune. Nigdy nie było mi dane jej poznać. Uciekła razem z moim biologicznym ojcem tuż po moim urodzeniu. Nie tęsknię za nią, nie brakuje mi jej i nigdy nie czułam do niej żalu. Co nie zmienia faktu, że uważam ją za idiotkę. Czy można kochać kogoś tak bardzo, żeby być w stanie poświęcić całe swoje życie dla drugiej osoby? Zostawić własne dziecko? Czy to po prostu głupota?
Może jestem dokładnie taka jak Annabelle. Może sama byłabym gotowa skazać samą siebie na ostracyzm.
- Witaj, Jasmine. - mówi uprzejmie. Wskazuje mi krzesło, na którym oparta jest moja wiolonczela.
Nie. Zdecydowanie nie popełnię tego błędu, co moja matka. Różni nas to, że ja bym nie zaryzykowała szczęścia i małżeństwa Catherine. Na pewno nie z własnych egoistycznych pobudek. Ignoruję własne odczucia i udaję, że o niczym nie wiem. Robię to co umiem najlepiej, po czym zasiadam do instrumentu.

czwartek, 19 maja 2016

Prologue

Pomieszczenie było wypełnione niespokojną ciszą. Przerywały ją jedynie nerwowe chrząknięcia i nieliczne szepty rozmów. Atmosfera była gęsta,wysycona niecierpliwością i ekscytacją przed zbliżającym się występem. W pierwszym rzędzie siedziała kobieta o niewyobrażalnie długich, lekko falowanych włosach. Jednak pierwsze co zwracało uwagę w jej aparycji to dwukolorowe tęczówki – jedna jasnobrązowa, a druga zielona. Podpierając się podbródkiem o dłoń, wyglądała na znużoną oczekiwaniem i sprawiała wrażenie, jakby wcale nie chciała tu być. W rzeczywistości, była wręcz przerażona. Przełknęła ślinę.
Dookoła rozbrzmiały oklaski. Na scenę wstąpiły dwie kobiety. Jedna niosła smyczek i wiolonczelę. Obie się ukłoniły i druga z nich skierowała się do fortepianu. Gdy wiolonczelistka rozsiadła się wygodnie na swoim krześle, ruchem głowy dała znak swojej akompaniatorce. Ta wzięła głęboki oddech i pogładziła palcami klawisze instrumentu. Za każdym razem, przed grą zawsze witała się z fortepianem, dotykała go jakby chciała się z nim oswoić. Dopiero wtedy, nacisnęła pierwszy klawisz i rozpoczęła pierwszą część Szopenowskiej sonaty op. 65 w allegro moderato. Po kilku taktach dołączyła do niej kobieta grająca na wiolonczeli okraszając melodię bogatym i dorodnym dźwiękiem.
Grały w pełnej harmonii, z niesamowitą precyzją. Jednocześnie przelewały każdą swoją emocję w utwór. Tak jakby odbywały między sobą serdeczną rozmowę, tylko zamiast słów posługiwały się granymi nutami.
Koncert kobiet trwał w najlepsze i już miały przejść do części Scherzo gdy nagle…
- STOP! Przerwać to! - na salę wbiegł zdyszany i zdezorientowany młody chłopak. - Te dziewczyny to wiedźmy!
Obie muzyczki przestały grać i spojrzały na siebie zaniepokojone. W sali rozbrzmiały głosy, komentujące całe zajście.
„Co to za wariat?”
„Co się stało?”
„Kolejny ćpun… niech go wyprowadzą!”

Kobieta z pierwszego rzędu skinęła głową do wysokiego czarnoskórego mężczyzny siedzącego obok, na co ten dobył pistoletu.